Spotkanie 4 lutego 2019
Świętokrzyskie Towarzystwo Genealogiczne „Świetogen ” w Kielcach
zaprasza dnia 4 lutego 2019 r.o godz.17.00 do Muzeum Historii Kielc na
wykład Pana Dariusza Kaliny.
Temat : Dzieje Czarnowa i zachodniej części Kielc.
Wstęp wolny.
Kornelia Major
Spotkanie 7 styczeń 2019
Zapraszamy na pierwsze spotkanie w nowym roku. Karnawał dawniej i dziś, spotkanie poprowadzi Ryszard Żelazny
Boże Narodzenie
spotkanie 3 grudnia
Zapraszam na grudniowe spotkanie Świętogenu. Prowadzącym spotkanie będzie Pan Jacek Grzybała a tematem „Genealogia – moja pasja życiowa „
spotkanie 5 listopada 2018
Zapraszam wszystkich zainteresowanych na listopadowe spotkanie ŚWIĘTOGENU . Tematem spotkania będzie ” Hymny polskie na przestrzeni wieków”.
Spotkanie poprowadzi Pani mgr Jadwiga Adamczak
Spotkanie 1 października 2018
Zapraszam na październikowe spotkanie Świętogenu 1 października o godz.17.00 do Muzeum Historii Kielc ul.Św. Leonarda 4
Temat spotkania : Jaki program genealogiczny wybrać ? GenoPro, Drzewo Genealogiczne czy może Ahnenblatt
Maciej Terek
Spotkanie 3 września 2018 r.
Zapraszam na pierwsze po wakacjach spotkanie dnia 3 września 2018 r. o godz.17.00 do Muzeum Historii Kielc ul.Św. Leonarda 4
Temat : Joanna Ledoux- zapomniana malarka sakralna.
Wykładowca : Henryk Korus
Spotkanie dnia 4 czerwca 2018 r.
Dnia 4 czerwca 2018 r. o godz.17.00 zapraszam na kolejne nasze spotkanie do Muzeum Historii Kielc ul.Św. Leonarda 4.
Temat : Konwersje z judaizmu na katolicyzm w XIX wieku.
Wykładowca : dr Lech Frączek z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Wiatrak w Suchedniowie
Poszukując w Archiwum w Radomiu Akt Stanu Cywilnego Parafii z Jastrzębia /parafia Jastrząb/ i z Szydłowca /moje drzewo genealogiczne po mieczu/ dość przypadkowo dokopałem się do rewelacyjnego dokumentu dotyczącego mojego rodzinnego Suchedniowa. Jako że wykonuję reprodukcje fotograficzne tych dokumentów – zrobiłem i ten dokument , który teraz jest w moim archiwum dokumentów starych. Całość artykułu Andrzeja Sasala znajduje się pod tym linkiem Wiatrak-w-Suchedniowie-Andrzej-Sasal lub na https://www.facebook.com/andrzej.sasal
Spotkanie dnia 7 maja 2018 r.
Dnia 7 maja 2018 r. o godz.17.00 zapraszam sympatyków genealogii do Muzeum Historii Kielc ul.Św. Leonarda 4 na kolejne nasze spotkanie.
Temat: Warsztaty genealogiczne- szukamy przodków poza aktami metrykalnymi.
Spotkanie prowadzi : Maciej Terek
Życzenia Wielkanocne
Spotkanie dnia 5 marca 2018 r.
Zapraszam na kolejne nasze spotkanie dnia 5 marca 2018 o godz.17.00 do Muzeum Historii Kielc ul.Św.Leonarda 4
Temat : Znani Polacy – z Kresów ,Wołynia, Podola ( wybrane postacie ) cz. II
Wykład Pani mgr Jadwigi Adamczak
Spotkanie dnia 5 lutego 2018 r.
Spotkanie dnia 8 stycznia 2018r.
Życzenia świąteczne
Z Urzecza.
Ciekawość człeka z czasem nachodzi,
kim był jego przodek i skąd pochodzi?
Gdy mnie dopadła chęć poznania
zabrałem się do poszukiwania –
Wygodnie siadłem do komputera
i zabawiłem się w genehuntera.
Wpisałem w Google swoją godność,
wygooglowało mi jedną zgodność –
‚Modry urzyczak” -Zwierciadło etnologiczne?
– drobny druk, ryciny, odsyłacze liczne.
Sto siedemdziesiąt cztery strony!
Końca nie widać. ” Byłem przerażony.
Czytałem wszystko. Nuda była.
Ciekawość jednak zwyciężyła,
(Nie mogłem czytać na odczepnego
bym nie przegapił tego modrego).
Szukałem ciekaw w elaboracie
czy modry bo – po denaturacie.
Wreszcie znalazłem to co szukałem
o denaturat już się nie bałem.
W tekście wyjaśniał dr Stanaszek,
że jest to męski fatałaszek,
innymi słowy – strój wilanowski
nosiły go nad Wisłą wioski.
Więc źródłosłowem mego nazwiska,
(jak dajmy na to – bluzka ciału bliska),
był były, męski przyodziewek?
Mam być ofiarą licznych prześmiewek?
Kupiłem książkę. A co mi szkodzi.
Z niej dowiedziałem się o co chodzi.
I nawiązałem kontakt z autorem
wkrótce odpisał mi z humorem;
„Ze Skolimowa przodek Twój
Nosił w Falentach z Urzecza strój
Jak go widzieli tak go nazwali
Odtąd Urzyczak w aktach pisali”.
Do dziś autora darzę sympatią
trochę za książki dedycatio.
„Temu, który nie mieszka na Urzeczu,
lecz jego korzenie po mieczu
świadczą, że jego dola człowiecza
wzięła początek od przodka z Urzecza.”
Jerzy Wnukbauma
Dawne wigilie w dworach,domach mieszczan i chatach chłopskich
Przygotowując ten temat na wykład, który miałam w dniu 4 grudnia 2017 r. w Muzeum Historii Kielc zajrzałam do opisów wigilii Glogiera, Kitowicza i Kolberga. Porównałam z opisami dawnych wigilii w mojej rodzinie korzystając z listów moich ciotek, stryjów. Rodzina zasiadała do wigilii w licznym gronie w kilku miejscach w Polsce i poza granicami. Stąd pochodzą opisy jak ucztowano , co jedzono i jakie panowały zwyczaje. Uczestniczyłam w wielu wigiliach w różnych regionach w Polsce i wśród polonusów w Stanach Zjednoczonych. Wszędzie starano się zachować przekazywane z pokolenia na pokolenie nasze dawne zwyczaje. Co z tych moich obserwacji wynika napiszę w podsumowaniu.
„Starodawna wilija” – to nie tylko uczta przy suto zastawionym stole często zakrapiana wspaniałymi nalewkami w dworach u mieszczan i chatach chłopskich . To był wieczór pełen różnych magicznych zdarzeń, ceremonii, wróżb w formie jakiegoś widowiska przenoszony z dworu, chat chłopskich do miast. Wszystko zaczynało się o świcie , a nawet wcześniej gdy zaczynały piać koguty. Wierzono,że :
- kto rano zerwie się dzielnie z łoża – ten przez cały rok nie będzie przeżywał kłopotów ze wstawaniem,
- która panna tarła w tym dniu mak, to w nadchodzącym roku czeka ją zamążpójście,
- który myśliwy w tym dniu coś upoluje, ten mógł liczyć w najbliższych miesiącach na szczęście spod znaku Huberta ,
- każdy chłop wybierał się rano przezornie do karczmy aby chlapnąć okowity, bo to wróżyło, że w nadchodzącym nowym roku nie grozi mu abstynencja,
- który spryciarz podebrał ukradkiem sąsiadowi siekierę, pług, czy nawet wóz ten cieszył się odtąd, że wszelkie dobro będzie mu lgnęło do rąk,
- mówiono, że w wilią chłopców biją, a dziewczęta we święta
- przyjmowano, że w wigilię los człowieka może się odmienić – nawet Melchior Wańkowicz w to wierzył i twierdził, w jednym z felietonów że” w dzień wigilii gdzieś na Mlecznej Drodze Szafarz Niebieski odwraca klepsydry naszych żywotów „.
Wróżby jak to wróżby istniały od dawna , ale w tym dniu prym wiodła kuchnia w których królowały przeważnie kobiety.
Mężczyżni wszystkich grup społecznych nie cierpieli tego dnia gdyż aż do kolacji wigilijnej obowiązywał post, a w domu panował niesamowity rwetes więc nie mogli doczekać się pierwszej gwiazdki. Wreszcie , kiedy stół był nakryty białym obrusem pod którym ułożono siano, a na talerzyku ułożono opłatek czas było zasiadać do kolacji jak tylko ukazała się na niebie pierwsza gwiazda. Należy dodać , że zwyczaj kładzenia siana pod obrus nie dotyczył tylko chat chłopskich, ale zwyczaj ten obowiązywał w dworach i domach mieszczańskich.
Wieczerzę rozpoczynano okolicznościową modlitwą na głos, zwykle czynił to gospodarz lub leciwa osoba, albo zaproszony ksiądz dobrodziej. Łamano się opłatkiem i składano sobie życzenia . Przypominano tych co odeszli na zawsze „bywało też ( zwłaszcza w legendach ), że skądś nadchodził w ostatniej chwili strudzony wędrowiec, że zjawił się nieśmiało syn marnotrawny, że przykuśtykał o kuli wiarus z dawno skończonej wojny. Była radość, łzy”
Wigilią rządziła pewna magia liczb. Tak więc :
- ilość ucztujących musiała być zawsze parzysta jako , że przypadek odmienny groził komuś z nich rychłą śmiercią. Znany jest przypadek, że dwa razy odstąpiono od przesądu , pisała babce Maria Estreicherówna „raz siedziało już dwanaścioro osób, gdy przy stole dowiedziano się , że sąsiad Leon Mikuszewski spędza samotnie wieczór. Sprowadzono go – mimo, że musiał być trzynastym i rzeczywiście umarł w ciągu roku. Drugi raz do stołu zasiadło dziewięć osób, a w kilka miesięcy póżniej umarł mój dziadek. ” Te dwa przypadki utrwaliły w jej rodzinie wiarę w feralność nieparzystych liczb i odtąd aby uniknąć podobnych sytuacji do stołu zapraszano kogoś ze służby.
- bardzo ważne było i jest nadal pozostawianie wolnego jednego nakrycia przy wigilinym stole Ciekawe jest , że w przypadku potraw kierowano się liczbą nieparzystą i tak :
- – magnaci musieli mieć 11 potraw
- – szlachta 9
- – na wsi 7 a nieraz sadziła się na więcej.
Na dworskim stole i stole mieszczańskim w wigilię podawano do wyboru : barszcz czerwony z kiszonych buraków z fasolą ( potem i obecnie uszka z farszem grzybowym ) zupę grzybową z łazankami lub zupę rybną z migdałami , pierogi z kapustą i grzybami, karp smażony, karp w galarecie , karp w szarym sosie, szczupak faszerowany, łazanki zapiekane z kapustą i grzybami , kluski z makiem i miodem, kulebiak lub cebulaki , kapelusze borowików nadziewane farszem grzybowym zapiekane na maśle, kompot wigilijny ugotowany z suszonych owoców .
Na deser podawano różne ciasta : strucla z makiem , zawijaniec z masą śliwkową, kakową , makowce na kruchym spodzie mocno lukrowane, chały słodkie z kruszonką , baby drożdżowe gotowane , pierniki przekładane różnymi masami i mnóstwo różnych ciasteczek . Podawano również owoce cytrusowe , suszone bakalie , orzechy włoskie, laskowe i tp. Kutia była też obowiązkowo podawana na deser.
W chatach chłopski na wieczerzę wigilijną podawano :
żur z grzybami, zupę z konopi zwaną siemieńcem lub siemieniatką
kapustę z grochem lub fasolą,
polewkę z suszonych śliwek , gruszek, jabłek,
grycok,
rzepę suszoną lub smażoną na oleju ,
karp smażony,
kompot wigilijny z suszonych owoców.
Po głównych jadłach podawano ciasta : drożdżowe z kruszonką, struclę makową i z masą śliwkową a dla dzieci słodkie makiełki .
Ze zwyczajów wigilijnych należy jeszcze wymienić :
- nie odkładać łyżki dla odpocznienia, gdyż ten co to uczyni może nie doczekać następnej wigilii,
- póżnym wieczorem raczej bliżej pasterki do drzwi dobijały się ” gwiazdory” lub „Józefy”-brodaci przebierańcy z laskami, dzwonkami, torbami a przede wszystkim rózgami . Dziwni przebierańcy przepytywali z pacierza, nieraz nagradzali jabłkiem albo cukierkiem ale też czasami przycięli po siedzeniu rózgą nie bardzo uwzględniając , że to wigilia.
Dopiero po wieczerzy dzieci mogły podejść pod podłaziczkę obecnie choinkę i odszukać swoje prezenty. Choinka zagościła u nas jakieś 150 lat temu i wymyślona jest przez Niemców. Naszą podłaziczkę w niektórych regionach Polski jeszcze spotykamy . W Polsce istniał zwyczaj obdarowywania dzieci prezentami dopiero po Nowym Roku – teraz w wigilię. W tym czasie gdy dzieci zajmowały się prezentami młodzież zajmowała się wróżbami :
- kto wyciągnął spod obrusa zielone siano – to oznaczało ożenek w karnawale,
- żółte siano – trzeba na ożenek poczekać,
- wyschłe i poczerniałe – będzie się kiepściło w samotności do końca życia,
- rzucano kłosami o belkę w powale bo chciano się dowiedzieć jaki będzie urodzaj,
- dziewczęta z krzykiem wybiegały z domu, żeby z psiej szczekaniny dowiedzieć się z której strony nadjedzie kawaler chętny do ożenku,
- gospodarze udawali się do sadu, pukali w ule aby obwieści ” Chrystus Pan się narodziŁ ” albo przymierzali się siekierami do drzewa , najczęściej jabłonki i pytali ” będziesz rodziła czy nie będziesz ? „. Gdy milczała obchodzili wokoło i powtarzali pytanie, dopiero uzyskawszy odpowiedż ” tak ” ( głos dawał ktoś z domowników ) gospodarz obłapywał drzewo i nie przymierzał się z siekierą. Od zwierząt nie żądano żadnych obietnic. Wilki przywoływano ” do grochu ” co było zaklinaniem, aby tu się nie pojawiały. Bydło raczono resztkami opłatka i resztkami ze stołu wigiliinego. Przed północą szybko opuszczano oborę aby o 12.00 w nocy nie słyszeć o czym rozmawiają zwierzęta bo mowa krasul może być słuchana tylko przez tych co nie popełnili żadnego grzechu. We wszystkich domach słychać było śpiew kolęd : w dworach, domach miejskich, chłopskich chatach. W dworach i miejskich domach śpiewano przy akompaniamencie fortepianu, pianina, klawikordu itp.W chatach chłopskich najczęściej skrzypce, basetle , fujarki itp. Wszędzie śpiewano: ” Bóg się rodzi „,”Wsród nocnej ciszy”,” Lulajże Jezuniu” ,
- , pastorałki i najpiękniejsza z nich”: Oj maluśki , maluśki”
- Po wieczerzy udawano się na Pasterkę : państwo z dworów ubrane w futra saniami wyśćiołanymi też futrami, z chałup chłopskich ludzie w kożuchach – saniami wyśćiołanymi słomą i zarzuconymi derkami .
- Pastorałki miały różną oprawę muzyczną i przyozdabiane były ćwierkaniem wróbli, świergotem skowronków , gwizdami kosów lub krakaniem wron a czasami zawył wilk. To zmyślna kawaleria wojskowa popisywała się umiejętnościami wychodząc ze swą produkcją na chór. W kieleckiej katedrze takimi umiejętnościami popisywał się będąc na urlopie kawalerzysta Jerzy ” Świerszcz ” Pytlewski .
- Czy to nie o takich występach, świergotach myślał Liebert pisząc swoją Pasterkę ? Śpiewu ptaków i odgłosów różnych zwierząt tam nie brakuje .
- Podczas Pasterki robiono sobie różne figle : zszywano nicią sukmany albo długie kiecki żeby było się z czego pośmiać. Zdarzało się , że uczniaki do kropielnicy nalali inkaustu. Śmiano się ze wszystkiego gdyż uważano, że ta noc powinna być radosna. Po Pasterce mieszkańcy dworów udawali się w odwiedziny do następnych dworów i wędrówka trwała aż do białego dnia. Chłopi udawali się do swoich chałup ale też biesiadowali aż do pierwszej mszy świętej.
- Wiele tradycji wigilijnych przetrwało do naszych czasów, różny jednak jest zestaw potraw wigilijnych na naszych stołach. Zawdzięczamy to masowej wędrówce naszych rodaków,zawieranym związkom małżeńskim w różnych rejonach naszego kraju .
- Wspomnę jeszcze o jednym zwyczaju do tej pory w niektórych rodzinach trwającym i spotykanym tylko na Kielecczyźnie : w latach gdy 24 grudnia wypada w niedzielę, dzień wigilii Bożego Narodzenia jest przesuwany na sobotę ponieważ : niedziela nie przyjmuje postu . W takim przypadku wigilia jest w sobotę a Boże Narodzenie jest obchodzone przez trzy dni.
Scyzoryk.
Mam już tego dość! Mam już dosyć genealogii! Za każdym razem, gdy natrafiam w aktach na poprzednie (stare) miejsce urodzenia i zamieszkiwania moich przodków, staram się dowiedzieć jak najwięcej o terenach z których się wywodzą. Sięgam po lekturę i poznaję historię tych miejscowości. Niestety, często gęsto odchorowuję przyswojoną wiedzę i wtedy chce mi się wyć. Owszem, nikt mi nie obiecywał, że będzie łatwo, Ale nikt mnie w porę nie ostrzegł, że czasem może też być toksycznie.
W mojej dziesięcioletniej, genealogicznej karierze, kilka razy zdarzyło się, że pogłębiając wiedzę o mych przodkach, poczułem nagłe bicie serca i przypływ krwi do mózgu. Tak było w przypadku czytania o Rzezi Galicyjskiej, Rzezi Ochoty, Rzezi Wołyńskiej, Rzezi Woli. Ginęli w nich bez wieści moi kuzyni i krewni po mieczu i po kądzieli. Ginęli krewni, żony i moich kuzynów. Przy pojedynczych, tragicznych zejściach moich krewnych, zazwyczaj stawiałem tylko krótkie adnotacje: – „zginął w obozie”, „zginął w powstaniu”, „zginął na wojnie”, „zginął w potyczce”, „zakatowany w więzieniu”, „zamordowany w Katyniu”. Rzadziej dopisywałem – „ zamordowana przez Austriaków”, „zamordowana przez żołnierzy rosyjskich”, „zastrzelona przez ukraińskiego snajpera”… Taką wiedzą o nich mogę się „pochwalić”, bo odnajdywałem ją w alegatach do aktów powtórnych małżeństw pozostałych przy życiu wdowców i wdów po zamordowanych przodkach. W przypadku siostry mojego dziadka o fakcie zastrzelenia jej i jej syna przez ukraińskiego snajpera, dowiedziałem się od kuzynki. Jest ona w posiadaniu pozostałej po nich niecodziennej pamiątki – przestrzelonej blaszanej miski, w której niosła zupę dla powstańców warszawskich. Czas leczy jednak rany. Powoli przyzwyczajam się. Siedzę już znacznie spokojniej w domu, zbieram i porządkuję informacje o moich bliskich. Ciśnienie skoczyło mi znowu, gdy dowiedziałem się, że moje rodzinne miasto może być postrzegane jak narkotyczna wizja Witkacego w wierszu „Do przyjaciół gówniarzy”. By to sprawdzić, zabrałem się do lektury niedawno ukazanej się książki o pogromie kieleckim.
Po przeczytaniu dwóch tomów książki, muszę stwierdzić, że kreśląc społeczny portret mieszkańców Kielc z czasów kieleckiego pogromu, autorka przez dodanie tych a nie innych dokumentów dotyczących opisów miasta, trochę przejaskrawia ten obraz. Ale… Podobne przekazy „Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy” ukazywali też inni autorzy. Przeczytałem, przełknąłem gorzką pigułkę i mam na ten temat swoje zdanie. Nie noszę się z zamiarem komentować czegokolwiek, a tym bardziej tego publikować. Autorka nie wywoła mnie do tablicy (jak Wałęsa Turowicza) nawet tym, że w kilku miejscach posługuje się genealogicznym słownictwem; genealogia kieleckiego establishmentu, genealogia żydokomuny, genealogia tłumu… Przytacza także staropolskie zwroty. Tu cytat; „Kielce oplata sieć rodzinnych powiązań i układów. Aby je pojąć, należałoby odkurzyć nazwy staropolskich relacji krewniaczych; szurza (brat żony), zełwa (siostra męża), dziewiarz (brat męża), jątrew (żona brata), czy świeść (siostra żony). Innymi słowy, rozważyć zapomnianą genealogię kumoterstwa”.
O tej „zapomnianej genealogii kumoterstwa” ja przed laty napisałem wiersz „Geburtsztak”. Zakończyłem go stwierdzeniem dziecka które –
„ …Mówiąc śle do mnie uśmiech słodki,
To są dziadkowie, wujkowie i ciotki”.
Z podobnym zażenowaniem co redaktor Jerzy Turowicz zabiorę głos w innej sprawie. Będę adwokatem diabła w sprawie mojej teorii – co by było gdyby.
Moi rodzice do Kielc przybyli w 1949 roku. Urodziłem się po pogromie. Mieszkam tu od urodzenia i inaczej postrzegam Kielce. Co do pogromu. Starałem się być bezstronny. W niektórych sprawach nie mogę być i nie jestem obiektywny. Jest mi przykro, że do dzisiejszego dnia sączy się jad po obu stronach barykady. Pomimo to, a właściwie dlatego trzeba mówić i pisać prawdę. Prawdę i tylko prawdę. Nawet gdyby to miało zaboleć.
Na każdej stronie książki aż roi się od Żydów. Zgoda! Inaczej nie można by było opisać zdarzeń i napisać dwóch opasłych tomów książki. Jednak moim skromnym zdaniem sprawy trzeba nazywać po imieniu – CZŁOWIEK! Zgodnie z prawdą, mówić i pisać o człowieku. Nie o mordowaniu; Żydów, Polaków, Cyganów, Indian, a o zabijaniu ludzi. Społeczny portret wszystkich mieszkańców kuli ziemskiej byłby jasny i przejrzysty. Utopia?
Książka którą skończyłem czytać jest niczym wielofunkcyjny, szwajcarski nóż oficerski. Każdy jej rozdział jest jak w szwajcarskim nożu – kolejnym, nowo otwartym narzędziem i jak w szwajcarskim nożu, służy do konkretnego celu. Cała książka jest dla mnie nowym doświadczeniem. Nauką poznawczą. Gdy była zamknięta, nieprzeczytana, (jak szwajcarski nóż) wrażenie robi ilość (grubość). Po jej otwarciu daje do myślenia i szokuje. Ubolewam jednak, że po przeczytaniu książki większość czytających (za autorką) dostrzeże w mieszkańcach (i ich potomkach) Kielc tylko kieleckie scyzoryki. Proste jak konstrukcja cepa, z wysłużoną, brudną drewnianą rękojeścią koziki. Często przekazywane z ojca na syna scyzoryki z jednym jedynym ostrzem, które służyło zarówno do; robienia znaku krzyża na spodzie okrągłego bochenka chleba, do krojenia i smarowania jego kromek, jak i do zabijania Ży… Przepraszam! Do mordowania ludzi.
Przerzucę się chyba na muzykę. Przynajmniej w niej nie ma; faszystów, syjonistów, nacjonalistów, Niemców, Polaków, Ruskich, Żydów. Muzyka różnych kultur i narodów potrafi harmonijnie łączyć się w jedno uniwersalne, kosmopolityczne dzieło. Tu nawet zapis nutowy jest jeden dla wszystkich ludzi. Nawet gdy czasem ktoś miło i tęsknie zaśpiewa o swoim miejscu na Ziemi o; Anatewce, New Yorku, Warszawie lub podmoskiewskich wieczorach, jego wykon jest miłym dla ucha przeżyciem i pozostaje w jednej rodzinie – w sferze muzyki. Na razie odreaguję. Przemyślę rozwód z genealogią. Założę słuchawki i posłucham muzyki, a część koleżanek i kolegów? Być może na nowo zacznie pisać historię swoich rodzin.
Jerzy Wnukbauma.
Nabijanie w butelkę, czyli moje stanowisko w sprawie.
Jestem z pokolenia powojennego wyżu demograficznego. Pokolenia, które na życiowym starcie nie znało mamiących oko i oszukujących zdrowy rozsądek reklam. Pokolenia nieznającego kolorowych nadruków i błyszczących od lakierów folii, torebek, kartoników, pudełeczek. Po wojnie liczyło się tylko to co było w środku. W okresie o którym piszę, do sklepów spożywczych zdecydowana większość towaru była dostarczana w dużych i ciężkich pojemnikach. W 200 litrowych dębowych beczkach, w 50 kg płóciennych i papierowych workach, w dużych plecionych, wiklinowych koszach. Dostarczane w ten sposób artykuły spożywcze, były układane przez personel na półkach. Rozwijający się powojenny przemysł, po za płóciennymi siatkami na zakupy, metalowymi bańkami i szklanymi słoikami, nie produkował żadnych opakowań na potrzeby gospodarstw domowych. Dlatego, po większość artykułów spożywczych, matka wysyłała mnie tylko z siatką, bańką, lub słoikiem. Wyboru nie było. Mleko, śmietanę, maślankę, jogurt, sprzedawczyni wlewała mi bezpośrednio do przyniesionej ze sobą emaliowanej bańki. W późniejszym okresie w wersji exclusive, na wymianę przynosiłem butelki lub płaciłem za nie kaucję. Na kiszoną kapustę i kiszone ogórki przynosiłem słoik. To ja, kupujący decydowałem, czy po zważeniu słoika i ogórków, ekspedientka do słoika doleje mi gratis kwas z beczki. Materiały sypkie takie jak mąka, kasza, czy cukier ekspedientka odważała w papierowych torebkach. Do ważenia tych artykułów, na ladzie stała waga sklepowa z obustronnie umieszczonym wskaźnikiem, tak by kupujący widział czy nie jest oszukiwany na wadze.
W tamtym czasie w sklepach królowała szarość. Wszechobecne były opakowania w postaci arkuszy papieru i różnego rozmiaru papierowych toreb. Gdy tych zabrakło, w razie potrzeby z arkusza papieru błyskawicznie zwijany był rożek – torebka w kształcie stożka. W warzywniakach czyli tzw. „zielonych budkach” sprzedawczyni odważone na szalkowej wadze buraki lub ziemniaki wsypywała kupującym bezpośrednio do przyniesionych ze sobą siatek. Oczywiście niczym nie różniących się od innych siatek, ale noszących nazwę „siatek na ziemniaki” .
Przyszło nowe i z czasem tradycyjne opakowania zaczęły ustępować miejsca opakowaniom z tworzyw sztucznych. Te były i są zdecydowanie lepsze, lepiej przystosowane do transportu, nie tłuką się i są odporne na wilgoć. Czy sprawdziły się w handlu? Moim zdaniem tak. Są wszechobecne nie tylko w handlu. Mają tylko jeden minus. Przez to, że nie rozkładają się, szkodzą przyrodzie. Na ich biodegradację w ziemi, trzeba czekać kilka lub kilkanaście pokoleń. Coraz częściej słyszy się też głosy, że przedostając się do mórz i oceanów oraz wód gruntowych, unicestwią całe życie na Ziemi.
Do powyższych refleksji skłoniły mnie pojawiające się od czasu do czasu zmiany wprowadzane w SZwA, oraz w PTG z którego nader często korzystam. Zmiany te miały poprawiać, służyć, spełniać, być… Nie nazwę tego rzucaniem kłód pod nogi genealogicznej braci. Mają swój cel. Odnoszę jednak wrażenie, że tak jak w supermarkecie – jestem nabijany w butelkę. W moim odczuciu niektóre zmiany mają się tak do rzeczywistości jak w supermarketach przekładanie towarów na półkach. Niby wszystko jasne, bo roszadę artykułów robi się w trosce o klienta. Moim zdaniem działanie to jest zwykłym wybiegiem. Ukrytym celem (moim zdaniem) jest pokazanie kto tu rządzi. W końcu podwładnym trzeba dać coś do roboty, a swoim przełożonym pokazać operatywność i że jest się potrzebnym, niezastąpionym. W trosce o swoje stołki. Czy w takim razie byłbym w stanie wrócić do starych zasad? Zdecydowanie nie! Choć nie ma już starych sklepowych wag ze wskaźnikiem, nauczyłem się patrzeć handlowcom na ręce. Opakowania służą mi do sprawdzania składu i terminu przydatności do spożycia. Na nadmuchanych do granic możliwości powietrzem torebkach, sprawdzam wagę netto. Tego co jest w środku. Kłopot mam z mrożonkami. Z nich nie da się usunąć nadmiaru wody. Nauczyłem się też segregować śmieci. Nie sortuję ich już na te co się palą i na te co nie nadają się do pieca.
Jerzy Wnukbauma.
Na obraz i podobieństwo – więcej światła.
Niedawno spotkałem się z ciotką. Ucieszyłem się na jej widok i uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Nie widziałem jej ładnych kilka lat. Suszenie przeze mnie ząbków ciotka skomplementowała słowami;
– Masz jeszcze piękne zęby.
– To po matce! – odparłem z niegasnącym uśmiechem.
– Niemożliwe! Pasowały? – zauważyła ciotka.
Powoli wchodzę już w wiek, po przekroczeniu którego można bezkarne przechodzić przez tory kolejowe, oraz pokonywać skrzyżowania na czerwonym świetle. Pomimo to faktycznie wciąż mam jeszcze swoje „po matce zęby”. Po powrocie do domu zastanowiłem się co jeszcze mogłem odziedziczyć w genach po moich rodzicach i przodkach. Na swoje potrzeby stworzyłem własne archiwum x. Zacząłem od Adama i Ewy.
Dawniej sądzono powszechnie, że kobieta w ciąży przez zapatrzenie w sposób świadomy (lub podświadomy), ma wpływ na płeć i wygląd swojego dziecka. Siłę wyobraźni ojca wykluczano ponieważ uważano, że odnosiła się tylko do krótkiego czasu kopulacji. Murzyn zrobił swoje i nie miał dalszego wpływu na swoje dzieło. Za uformowanie płodu odpowiadała matka. To jej wyobraźnia działała od chwili poznania partnera, poprzez moment poczęcia, aż do chwili rozwiązania. Dlatego w niektórych miastach włoskich, żony od przezornych mężów dostawały tabliczki porodowe (desco da porto) będące obrazkami ślicznych małych dzieci. Częste spoglądanie na owe obrazki miały wykluczyć zapatrzenie się, a w wyobraźni kobiet miało ukształtować się dziecko na obraz i podobieństwo jego ojca. Cechy dzieci poczętych z małżeńskiej zdrady także tłumaczono mimowolnym zapatrzeniem się na kochanka. Uczeni lekarze włoscy udowodnili zdradzonemu mężowi, że jego ślubna małżonka tak bardzo zafascynowana była czarną skórą jego służącego (murzyna), że powiła mu czarne dziecię. Ówcześni lekarze uważali także, że silne przeżycia matki mają wpływ na wygląd noszonego w jej łonie dziecka. Opisywali w uczonych rozprawach o historiach kobiet w ciąży przerażonych widokiem zwierząt i później rodzących dzieci z ich głowami. Pisano o kobietach widzących języki ognia sięgające aż nieba i rodzące dzieci o skórze czerwonej jak płomień, o niewiastach przestraszonych przez myszy lub płazy i rodzące dzieci z ich znamionami na skórze. Terapię tych przypadłości opracował znany szwajcarski medyk Paracelcus. W jednej ze swych rozpraw pisał on;
„Załóżmy, że masz przed sobą dziecię, które nosi na swoim ciele widoczne i barwne znamię w kształcie robaka, przy czym znamię jest niemal identyczne co żywe stworzenie. Po pierwsze, odpytaj matkę o typ, wielkość, kolor i formę robaka, a także o wszystkie okoliczności, jakie towarzyszyły powstaniu jego wizerunku tj. o pogodę, dzień, godzinę i minutę w którym zobaczyła to okropne stworzenie. Jeśli skaza jest rezultatem strachu czy przerażenia kobiety, to zrób wszystko, co możliwe, aby powtórzyć to samo doświadczenie u jej dziecka w chwili, gdy pokażesz mu robaka podobnego do tego, którego wizerunek ma na swym ciele. W ten oto sposób, używając żywego odpowiednika stworzenia, którego przeraziła się matka i o którym nieustannie myślała, możesz wymazać te wstrętne znamiona ze skóry jej dziecięcia.”
Taki wtedy tlił się kaganek „oświaty”. Teorię zapatrzenia i matczynej imaginacji odrzucono dopiero pod koniec XIX wieku, jednakże ma ona swoich zwolenników także i dzisiaj. Czasy się zmieniły. Gdy ulice miast zaczęto oświetlać gazowymi latarniami, w proces powstania człowieka zaprzęgnięto krew. Naukowcy zaczęli pisać i mówić o kopulacji jako o mieszaniu krwi, a rodzące się dzieci były krwią z krwi ich rodziców. Można było być obciążonym; dobrą lub złą krwią, szlachetną, błękitną lub pospolitą krwią. Krew psuła się i burzyła. W medycynie królowało upuszczanie krwi i stawianie pijawek. Zaprzestano bronić wiarołomne żony. Zdradzony mąż nie dał się już nabrać, bo skoro nie jego krew to czyja? Powiedzenie – o swym dziecku „moja krew”, w języku polskim jest wciąż zakorzenione głęboko. Powiedzenie to z pewnością wyprze inne, nowe, bo w dobie żarówki naukowcy doszli do wniosku, że o płci dziecka decyduje wyścig plemników. Tu zwycięzca bierze wszystko. O cechach i wyglądzie dziecka od chwili poczęcia w łonie matki, decydują jednakże już geny. Po przodkach dziedziczymy nie tylko domek z ogródkiem i zgromadzony przez nich majątek, ale także; osobowość, temperament i wygląd. Pewne ich cechy (zapisane w genach) przemierzają przez pokolenia i przekazywane są dopiero wnukom i prawnukom. Sam jestem tego doskonałym przykładem. Przypominam sobie jak matka wspominała, że za każdym razem, gdy babka sadzała mnie na swoje kolana mówiła, że jestem „całym dziadkiem”. Czy jestem jego kopią? Dziś nie ma już nikogo kto jednoznacznie mógłby to stwierdzić. Na dzień dzisiejszy skłaniam się do hipotezy, że jego obraz został mi dany w akcie stworzenia, a podobieństwo musiałem wypracować sobie sam. Z genetyki czyli nauki o genach dowiedziałem się niewiele. Zapamiętałem tylko co mówi jeden gen, gdy spotka drugi gen. – Halogen! Zatem, wszystko powinno być jasne. Jednakże nie jest. Mój czas też zatrzymał się w miejscu. Jestem zwolennikiem starych żarówek, lecz w moim przypadku mogą one być co najwyżej powodem do wyjścia ze ŚTG – genexitu.
Jerzy Wnukbauma