Dwa miejskie bloki i ich powidoki.

Powidok, według słownika języka polskiego W. Doroszewskiego, jest wrażeniem wzrokowym utrzymującym się jakiś czas po ustaniu bodźca, który to wrażenie wywołał. Słownik nie definiuje dokładnie mechanizmu, ani nie określa czasu utrzymywania się tego zjawiska. Powidoki domu w którym spędziłem dzieciństwo i młodość, mam przed oczami do tej pory. Moja wyobraźnia utrwaliła go skutecznie. Widzę blok nawet, gdy mam zamknięte oczy. Jakbym oglądał obraz z camery obscury.

Blok, a w zasadzie kamienica, bo na upartego, ten powojenny gmach nosi cechy kamienicy. Jest budynkiem wielokondygnacyjnym, trzypiętrowym. Występuje w zwartym szeregu innych kamienic. Z przybudówką i blokiem narożnym tworzy uliczną pierzeję. Dlatego jego przyległe ściany nie posiadają okien. Upiększają go także charakterystyczne dla kamienic elementy małej architektury; gzymsy, naczółki, obdaszki, wnęki, balkony. Na przyległym, narożnym bloku górowała attyka …  I byłbym zapomniał – dwie bramy pozwalające na swobodne przejście na „drugą stronę”. Na rozległe podwórze. Gdzie ich szukać? Przy ul. Źródłowej. Za wyoblonym rogiem.

Wprawne oko zauważy że już wtedy rosły mi skrzydła

Budynek w którym spędziłem dzieciństwo i młodość wchodzi w skład wybudowanego po wojnie osiedla mieszkaniowego zamkniętego w kwadracie ulic; Zagórska -Kryniczna- Astronautów -Źródłowa. Nazwa ulicy Astronautów w chwili oddania bloku w dobie lotów Łajki, Biełki i Striełki mogła by brzmieć zabawnie. Do podboju kosmosu przez Gagarina, blok stał przy ul. Żródłowej. Od 1961r do dnia dzisiejszego ulica nosi nazwę Astronautów. „Mój” blok oddany został oczekującym go lokatorom w 1953 roku. Przeżyłem tu najwspanialsze chwile. Wyprowadziłem się z niego w 1987 roku. Pozostał w nim duch tego miejsca (genius loci). Tworzyli go jego mieszkańcy. Ludzie normalni, zwykli, a także ludzie z pierwszych stron regionalnych (i nie tylko) gazet.

Franciszek Wachowicz ur. 22.03.1916 r. w Sędziejowicach syn Jana i Agnieszki. Zm. 27.11.1988 r. W latach  1955 do 1968 był I Sekretarzem KW PZPR w Kielcach. Był posłem na Sejm II, III, IV i V kadencji. W sejmie zasiadał w Komisji Spraw Wewnętrznych, Komisji Obrony Narodowej, Klubie Poselskim PZPR. Miał wykształcenie niepełne średnie. Za czasów „późnego Gomułki” przeprowadził się do bloku przy Komitecie Wojewódzkim, wybudowanego dla pracowników Komitetu PZPR-u.

Bogusław Stachura syn Stanisława i Władysławy ur. 20.03.1927r. w Grajewie, zm. 21.08.2008 w Warszawie. Gdy był moim sąsiadem pełnił funkcję I Sekretarza KM PZPR w Kielcach. Pod koniec lat sześćdziesiątych (1969) awansował i przeniósł się z rodziną do Warszawy. W latach 1983-1988 był ambasadorem w Bukareszcie. W rządzie Kiszczaka był wiceministrem spraw wewnętrznych. Członkiem Komitetu Centralnego PZPR. Generał dywizji MO. Kierował operacją Lato76 i Lato80. Odpowiedzialny za brutalne tłumienie protestów robotniczych, ścieżki zdrowia, przygotowanie planów operacyjnych wprowadzenia stanu wojennego a konkretniej blokadę granic i łączności ze światem. Ma na sumieniu utrudnianie śledztwa i zacieranie śladów w sprawie zamordowania Stanisława Pyjasa i ks. Jerzego Popiełuszki.

Kazimierz Mieczysław Ujazdowski adwokat, były poseł, radny, mistrz brydża sportowego. Postać kontrowersyjna. Ojciec Kazimierz Cyprian Ujazdowski, matka Mieczysława Klawiana Dąbrowska. Na akt ich małżeństwa natrafiłem w parafii mojego dziadka.

Kazimierz Michał Ujazdowski syn Kazimierza Mieczysława. Urodził się 28.06.1964 r. w Kielcach. Studiował na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego. Trzykrotny minister kultury. Poseł na Sejm kilku kadencji, senator X i XI kadencji, poseł do Parlamentu Europejskiego

Roman Mirowski, ur. we Włocławku w roku 1945, architekt, absolwent Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej, którą ukończył w roku 1968. Zajmując się projektowaniem – jako hobby traktował grafikę, której tematem była głównie zabytkowa architektura. W roku 2002 wydana została jego książka „Drewniane Kościoły i dzwonnice Ziemi Świętokrzyskiej”, zaś w 2005 druga poświęcona tej problematyce, zatytułowana „Kościoły drewniane. Najbardziej polskie…”.

Jolanta Daniel urzędniczka samorządowa, Prezydent Kielc 1994, dyr. Telewizji Kablowej Kielce, prokurent Centrum Targowe Kielce,  dyr. Świętokrzyskiej Agencji Rozwoju Regionu.

Jerzy Lichacz syn Józefa i Aleksandry ur. 22.06.1926r w Żurawicy. W okresie pogromu kieleckiego pracował w PUBP w Kielcach. Dłuższy jego życiorys znajduje się w książce Joanny Tokarskiej Bakir „Pod klątwą. Portret społeczny pogromu kieleckiego”.

Jerzy Lichacz syn Jerzego ur. w 1951r. Muzyk, kompozytor, aranżer, założyciel i członek zespołu Arianie. Zmarł w maju 2013r. w Kielcach.

Iwona Niedzielska ur. w 1956r w Kielcach. Żona Jerzego Lichacza. Piosenkarka. Śpiewała w Państwowym Zespole Pieśni i Tańca „Mazowsze”, była solistką zespołu „Arianie”. Laureatka Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu.

Zdzisław Banasik naczelny dyrektor FŁT ISKRA i Kieleckiej Fabryki Pomp w Białogonie. Członek Zarządu Okręgowego Polskiego Związku Motorowego w Kielcach.

Witold Oczkowicz był naczelnym dyrektorem FŁT ISKRA w najgorętszym okresie solidarnościowych strajków.

Czapski. Niestety umknęło mi jego imię. Był naczelnym dyrektorem Poczty Polskiej w Kielcach.

Lekarze; Patrycjusz Nocuń, Grzegorz Nocuń, dr Osiecka, Agnieszka Misiak, Krystyna i Jerzy Filipowicz, Władysława Sitek.

Jest to tylko niewielka część moich sąsiadów. Wymieniając tylko tych powyżej opisanych mam poczucie, że będę postrzegany przez czytających te słowa za chwalipiętę. Znakomitą część lokatorów bloku przy Astronautów 1 stanowili normalni ludzie. Robotnicy, urzędnicy, technicy i inżynierowie, farmaceutka, nauczycielki, pielęgniarki… Wszyscy oni pracowali w różnych miejscowych zakładach pracy. Mój ojciec był mistrzem w ISKRZE. Pamiętam, że wszystkich „starych” łączyło jedno. Powroty z pracy. Jak to mówią na Śląsku – pizdnęła godz. 15 i przed blokiem był tłok.

Mój blok znam na wylot. Wiem jak i z czego był budowany. Jaką ma grubość murów i ścian liczoną w metrach i w cegłach. Znam rozkład, metraż i wysokość każdego mieszkania. W większości z nich postawiłem swoją stopę. Poznawałem jego tajniki od małego brzdąca. Zaczynając od piwnic w których bawiłem się w chowanego. Korytarzem piwnicznym można było przemieszczać się przez całą długość bloku tj. przez pięć klatek schodowych. Jak to możliwe w trzyklatkowym bloku? Wojna zrobiła swoje. Między moim blokiem i blokami przyległymi w korytarzu piwnicznym nie było żadnych przeszkód. Podejrzewam, że była to droga ewakuacyjna na wypadek nowej wojny. Raj dla małolatów. Zamurowanie przejść przez piwnicę odbyło się nieco później. I ten fakt wykorzystaliśmy na swoją korzyść. Byliśmy starsi. Potrzebowaliśmy większej swobody i zakładaliśmy „swoje kluby”. Podejrzewam, że w jednym z piwnicznych „zrzeszeń” mógł być znany krakowski ćpun o pseudonimie „Pies”.

Budynek miał też swoje niecodzienne historie. Zarówno te tragiczno-komiczne wywołujące uśmiech jak i wstrząsające powodujące ciarki na plecach. Moja pamięć zanotowała w tym bloku; brutalne pobicie sąsiada przez SB-ków. Z normalnego, zdrowego człowieka zrobili kalekę. Był tu też napad rabunkowy i próba podpalenia. Pamiętam też niecodzienny przypadek. Miałem wtedy chyba pięć lat. Do naszej sąsiadki mieszkającej na ostatnim piętrze przyszedł pijany szwagier i zaczął się awanturować. Zadzwoniła na milicję. Gdy usłyszał pukanie do drzwi wskoczył na parapet, zachwiał się i wypadł z trzeciego piętra na ziemię. Przyjechało pogotowie i lekarz stwierdził stan agonalny. Nieprzytomnego skoczka zabrali do szpitala. Rano szpital stwierdził brak pacjenta z wypadku na Astronautów. Uciekł do domu. Mniej szczęścia miała moja koleżanka wyskakując z pięciopiętrówki stojącej na końcu ulicy. Zmarła na wskutek poniesionych ran. Inna koleżanka, pielęgniarka szpitala MSW, w stanie wojennym została zastrzelona podczas pracy na ul. Ogrodowej, przez niezrównoważonego psychicznie byłego pracownika SB. Jej pogrzeb zgromadził niewyobrażalną ilość osób. Z tego wydarzenia zachowały się dokumenty operacyjne licznych pracowników MO i służb bezpieczeństwa.

Do wysokiego standardu (jak na początek lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku), zaliczyć trzeba; parkiet w pokojach i na przedpokoju, drewnianą podłogę w kuchni, radiowęzeł, ciężką lastrykową wannę, wbudowaną podokienną szafkę kuchenną (w zimie pełniącą rolę lodówki), a także kuchnia węglowa z wbudowanym systemem podgrzewania wody i podwieszonym bojlerem w łazience. W środkowej piwnicy pralnia z wbudowanym w kuchnię kotłem i dwie suszarnie. W latach sześćdziesiątych zakrólował gaz ziemny.

O sierpniu ów! Sierpniu 1944 roku.
Sierpniu nadziei, sierpniu krwawy.
Nadzieja zamarła i patrzyła z boku,
jak umierała wiara Warszawy.

Bliskie memu sercu dwie kamienice. Opisana wyżej kielecka, oraz warszawska w której mieszkał mój dziadek. Na temat pierwszej mógłbym mówić godzinami. Na temat drugiej, godzinami mógłbym słuchać kogoś, kto znał jej zakamarki i poznał jej wszystkich mieszkańców. Stołeczna kamienica ucierpiała w Powstaniu Warszawskim. Pod wejściem do niej pochowana została siostra mojego dziadka i jej syn, zabici w sierpniu 1944r. Ruiny zostały rozebrane po wojnie.

Jak widać, mam o niej (o kamienicy) skąpe wiadomości. Póki co, wertuję internet w poszukiwaniu jakichkolwiek jej śladów. Cieszę się, że znalazłem kontakt z jedną osobą zainteresowaną Towarową 42. Z Beatą Rutkowską. Mam z nią wspólne korzenie po moich pradziadkach. Dzięki niej poczułem ducha tego miejsca i poznaję inaczej niż tylko z archiwalnych aktów swoją rodzinę. Mimo to mam wielki niedosyt. Czekam na wspomnienia kogoś, kto znał to miejsce i opisał go choćby w krótkich, żołnierskich słowach. Do tej pory znalazłem tylko wzmiankę w Kurierze Warszawskim z dnia 13 lutego 1914 roku o strzałach o godzinie 9 wieczorem, w okolicach stacji węglowej kolei warszawsko-wiedeńskiej. Jedna z kul brauninga trafiła w okno mieszkania Walerii Urzyczak w domu nr 42 przy Towarowej. Wpadła do pokoju i odbiwszy się od ściany upadła na podłogę. Ofiar w ludziach nie było. Nie wiem jak czuła się wtedy moja prababka. Myślę, że dla niej I Wojna Światowa zaczęła się pół roku wcześniej.

      

Jerzy Wnukbauma

 

Fantazja o rapcie na Urzeczu.

Moi przodkowie po mieczu żyli u rzeki.
Okoliczna ludność mówiła o nich – Urzyczeki.
Urzyczaki za to, dali przezwiska za Wisłą człekom,
– Zarzeczni i Zawiślaki, bo ci mieszkali za rzeką.
I właśnie w dawnych czasach, mój 100xdziad
wniósł w rozwój rolnictwa swój pionierski wkład.

Rano przy niedzieli dziad wyszedł z zagrody
Poczłapał nad Wisłę, by napić się wody.
Podejrzał jak jakiś młodzieniec z Podbieli,
w porywacza panny z Urzecza się wcielił.
Wykradł ją rodzicom. Z Podłęcza za rzeką.
Chciała wrócić do domu, a jej dom daleko.

Złapał dziewkę za włosy i wlókł ją po piasku.
Ta ze strachu, lub bólu narobiła wrzasku,
bo nie było kiecek, majtek, nawet i podpaski
a nad Wisłą jak wiecie – żółte, ostre piaski.
Dziad mój się zlitował – „Piasku się nasypie.
Będziesz dmuchał chłopie – piasek na jej ci….

Spojrzał na młodzika i przerwał w pół zdania
bo młodzieniec na sobie, też nie miał ubrania.
Męskie przyrodzenie stało jak pastorał.
Jakby jego tak ciągnąć toby ziemię orał.
Kijas długi jak baculus, curwatury mu brak.
Jednak z drugiej strony – Jakby spojrzeć w wspak.

Dziadek machnął ręką i poszedł nad wodę.
Wisła na brzeg wyrzuciła rosochatą kłodę.
Z mozołem ją ciągnął  do swego grajdołu.
Wół się napatoczył zaprzągł ją do wołu.
Rano gdy miał siłę, zaorał Baniochę.
I w ten oto sposób dziadek odkrył sochę

Jerzy Wnukbauma

 

 

Pójdź, dziecię! …

Zostałem poproszony, by na naszym pierwszym, powakacyjnym spotkaniu Świętogenu, powiedzieć kilka słów o sobie. Długo wahałem się czy warto podjąć to wyzwanie. Rozważałem wszystkie za i przeciw i za każdym razem wychodził mi remis ze wskazaniem na NIE! Mówienie o sobie nie jest rzeczą łatwą. Nie każdy ma ten dar. Ja go nie posiadam. Postanowiłem odpuścić sobie. Wkrótce jednak zmieniłem swoje zdanie. Wyluzowałem pod wpływem alergicznej reakcji zwykłego posła, na najmłodszą reporterkę akredytowaną w Sejmie.

Należę do powojennego pokolenia. Do rozpieszczonego i hołubionego przez rodziców i państwo polskie pokolenia wyżu demograficznego, któremu nikt nie mówił, że dzieci i ryby nie mają głosu. Przypominam sobie z dzieciństwa rodzinne spotkania. Przy zastawionym stole na którym królowała wódka, zasiadały babcie, wujkowie, ciotki, rodzice. Pamiętam, że na imieniny matki i ojca dodatkowo przychodzili też nasi sąsiedzi z bloku. Takie były wtedy czasy – wczesny Gomułka. Mówiło się o sprawach poważnych i o dupie Maryny. Popisywano się sprośnymi kawałami. Rozmowy cichły, gdy pojawialiśmy się my. Od nikogo z dorosłych, ani ja, ani moi małoletni kuzyni nie usłyszeliśmy – „Odejdź od stołu”. Dla nas rodzinne spotkania były okazją na wysępienie od rodziców lub ciotek czekolady lub ciastek. Dostawaliśmy swoje i zadowoleni szliśmy bawić się na podwórko w swoim gronie. Fakt – nie było wtedy smartfonów. Cichutki i niemy starałem się być tylko na lekcjach religii. Chyba z marnym skutkiem, bo nieraz ksiądz wytargał mnie za uszy, lub przyłożył linijką w  wyciągniętą w pokorze dłoń. Zastanawiam się jak wyglądałby ekranowy Zapiecek w filmie „O dwóch takich…” , gdyby kiedyś bliźniakom powiedziano – „Odejdź!” Ale… Widocznie tylko oni mają monopol na Odejdź” i „Spadaj dziadu”, oraz na dobór swoich rozmówców – „Tylko nie ta małpa w czerwonym!” , „Z TVN-em nie rozmawiam!”.

Jak miliony dzieci urodzonych tuż po wojnie, należę do pokolenia wielkich szczęściarzy. Dbali o nas nie tylko nasi rodzice. Dbało o nas także państwo. W szczególności jego partyjni przywódcy. Dla przykładu; podnoszono ceny artykułów pierwszej potrzeby, lecz pamiętano o nas obniżając ceny lokomotyw, byśmy w przyszłości mogli tanio podróżować, lub zafundować sobie całą lub tylko część parowozu na wynos. Drugi przykład. Naszym rodzicom w zakładach pracy podnoszono normy, po to tylko by Polska rosła w siłę, a nam żyło się dostatnie. W okresie mojego wczesnego dzieciństwa, dbali o nas też urzędnicy kwaterunku. Dokwaterowali naszym rodzicom tymczasowych lokatorów byśmy mieli łatwiejszą zabawę przy poszukiwaniach w chowanego, oraz byśmy nie musieli szukać po wszystkich kątach swoich zabawek.

Urodziłem się w Kielcach w roku 1953. Tuż po śmierci Stalina. Często zaznaczam, że Stalin zrobił dla mnie miejsce na świecie. Z opowiadań rodziców wiem, że po opuszczeniu szpitala w którym przyszedłem na świat, pojechałem dorożką prosto do nowego mieszkania. Do pachnącego drewnem parkietu, oraz zabielonych wapnem ścian mieszkania w nowo oddanym bloku w centrum Kielc. Celowo nie podaję adresu. Początkowo zmieniał on tylko swoją numerację przy ul. Źródłowej. Raz był nr 1, raz nr 19, by po kilku latach przyjąć stały adres – blok przy ulicy Astronautów nr 1. Mój stary blok, miał jeszcze jedną wielką zaletę – stanowili ją jego mieszkańcy. W okresie wczesnego Gomułki, mieszkał w nim I sekretarz KW w Kielcach. Był on także posłem na Sejm. W tej samej klatce mieszkał też I sekretarz KM w Kielcach. Gdy w okresie późnego Gomułki tow. Wiesław zezwolił towarzyszom na budowę swoich enklaw, obaj panowie wyprowadzili się z rodzinami z Astronautów. Jeden do bloku przy KW PZPR, drugi do Warszawy. Awansował na generała dywizji MO, był zastępcą Kiszczaka. W tamtym okresie moimi sąsiadami było 5 lekarzy różnych specjalności, naczelny Poczty Polskiej w Kielcach, 2 dyrektorów dużych zakładów pracy, prezes spółdzielni pracy (były pracownik SB w czasie pogromu kieleckiego wyłapywał osoby agresywne), major SB, inżynierowie, technicy i pracownicy kieleckiej ISKRY i SHL. Nie przypominam sobie, by któryś z dawnych sąsiadów kazał mi spadać, lub w inny sposób odepchnął od siebie. Wręcz przeciwnie. Bywało, że bawiąc się z synami nobilitowanych sąsiadów, kilka razy zostałem pogłaskany przez ich starych po głowie. I co? I żyję. W późniejszym okresie lista „znanych” na Astronautów 1 powiększyła się o już nowe pokolenia zamieszkałe i wychowane w tym bloku. W spisie lokatorów można było znaleźć kolejnych dwóch posłów – ojca i syna, sędzinę miejscowego sądu, znanego architekta i regionalistę, muzyka i piosenkarkę Arian, prezydenta Kielc, lekarzy, nowo upieczonych inżynierów, techników… Stanowili oni zbiorowisko osobistości (nie mylić z panoptikum) starszych panów z mojej ulicy, starszych pań czasami też.

Jerzy Wnukbauma.

Skazany na uTworki.

Uff! Skończyłem kolejną partię indeksacji. Nie żebym na coś narzekał. Nie! Ja tylko odetchnąłem głęboko z ulgą, bo dobrnąłem do założonego sobie celu. Do zindeksowania kolejnego, pięcioletniego pakietu sfotografowanych i nieopracowanych jeszcze stron aktów . Dopiero po skończeniu założonego limitu mogę to wszystko obrobić, wpakować w załącznik e-maila i czekać na zwrotną odpowiedź o wstawieniu ich do geneteki oraz wyszukiwarki Świętogenu. Na dzień dzisiejszy mogę pochwalić się dość sporą ilością wysłanych przeze mnie aktów; urodzeń, małżeństw i zgonów z kilku świętokrzyskich parafii. W sumie jest tego ponad 71,8 tys. metryk. Stanowi to kilka lat rozłożonej w czasie mozolnej pracy.  Pora więc zrobić sobie przerwę. Żona twierdzi, że stałem się więźniem komputera. Posłucham ją i wyjdę na świeże powietrze, a skoro jestem więźniem, to pójdę na spacerniak. Ponieważ w Świętogenie trwa wakacyjna przerwa istnieje więc małe prawdopodobieństwo, że spotkam kogoś spod celi. Samotnie powalczę więc ze swoimi myślami.

Nie chwaląc się, mogę być prekursorem tj. pierwszym w Polsce facetem, który bez udziału księdza czy kierownika USC połączył osoby jednej płci. W jaki sposób? Powoli postaram się wyjaśnić tą zawiłość. Powoli, bo wyjaśnienie jest zbyt zagmatwane i skomplikowane. Otóż w pakiecie aplikacji biurowej z której korzystam istnieje małe udogodnienie. Po wpisaniu pierwszej lub pierwszych liter, w przypadku powtarzających się wyrazów, wyskakują zakreślone na ciemno podpowiedzi najczęściej wpisywanego wyrazu. W Excelu wystarczy przejść do następnej pozycji, lub kliknąć enter a system sam zaznaczy proponowany wyraz. Wygoda, ale trzeba uważać. Zwłaszcza przy nazwiskach. Pionierem kojarzenia tęczowych małżeństw mogłem zostać przez nieuwagę. Mianowicie w kolumnie uwagi w arkuszach do indeksacji aktów zgonów wpisuję wiek osoby zmarłej, a w przypadku osób pozostających w chwili śmierci w związkach, dopisuję także imię męża lub żony. I tu jest pies pogrzebany. Wystarczy, że wpiszę tylko ilość przeżytych lat a system generuje zakreśloną na ciemno podpowiedź, która już wcześniej była przypisana innej osobie. Chwila nieuwagi i pooooszło! Z góry przepraszam osoby których dziadkowie będą miały mężów Janów, Józefów, Maciejów, Pawłów… a babki pozostawiły po sobie żony Marianny, Józefy, Katarzyny, Reginy …

Skoro o związkach jednopłciowych mowa. Myślałem, że to my mamy problem z indeksowaniem spisanych łaciną, gotykiem lub cyrylicą aktów. Nic błędnego. Na dzisiejszym spacerniaku wyobraziłem sobie przez jakie schody będą  musieli przejść nasi następcy. To oni w przyszłości będą długo analizować indeksowane przez siebie akty, by poprawnie wpisać ojca dziecka lesbijskiej pary, lub matki dzieci zwolenników czekoladowych oczek. A to tylko kwestia czasu. Czy ja jestem za? Mnie osobiście nie przeszkadza kto z kim śpi. Spotykałem, (wiedząc o tym), na swej drodze tęczowe towarzystwo. Podejrzewam, że częściej mogłem podawać komuś rękę nie wiedząc z kim dzieli w nocy swe łoże. W tym temacie mam takie zdanie – Trzeba zachować kilka zasad i nie afiszować się swoją seksualnością.

Podczas dzisiejszego spacerniaka powstał też ten poniższy gene uTworek.

Działo się w parafii takiej a takiej
dnia tego a tego, pory owakiej.
Stawili się; Jan Jaś i Józef Sobotka
i oświadczyli nam że zmarła ich córka Dorotka.
Po naocznym przekonaniu się o zejściu Dorotki,
która lubiła pstrykać sobie smartfonem sweet fotki,
stwierdziłem, że panna ma uśmiech od ucha do ucha
który zastygł jej gdy przyszła po nią kostucha.
Gdy piorun ją przeszył całą wzdłuż i wszerz
Pewnie pomyślała, że błysnął jej flesz.
Akt ten stawiającym świadkom przeczytany ostał
i tylko przez Nas podpisany został.
Wnukbauma Jerzy

Wyliczanka.

Rozmarzyła mnie piękna, majowa pogoda. Jak śpiewa Stanisław Sojka w Ławeczce – ” Siadam sobie i patrzę.” Ciepło, słonecznie. Na niebie zaledwie kilka małych obłoków. Przysiadłem na ławce i zamyśliłem się. Wyobraziłem siebie latającego po świecie własnym samolotem. Lotnisko w Masłowie mam blisko. O rzut beretem. Z zadumy wyrwał mnie hałas wywołany przelatującym górnopłatowcem. Sześćdziesiąt kilka lat temu nie podarowałbym naruszającemu mój spokój pilotowi. Darłbym się z całych sił – Panie pilocie! Dziura w samolocie!

Kto z czytających pamięta stare, dziecięce powiedzonka. Stare wyliczanki? Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę. Podejrzewam, że pomimo ograniczonego, krótkiego czasu, (minutka), nie byłbym w stanie pomieścić pod zagiętą w formie daszku dłonią, wszystkich wyciągniętych rąk.

Stare wyliczanki z mojego dzieciństwa. W zasadzie niczym nie różnią się od wyliczanek moich dzieci i wnuków. Powiem więcej; – moje pokolenie przejęło je od naszych rodziców i dziadków. Z kolei myśmy przekazali je swoim dzieciom i wnukom. Taki układ to nic innego jak wielopokoleniowa sztafeta składającą się z najbliższych nam osób – rodziny, oraz koleżanek i kolegów ze szkoły lub podwórka. Przekazywaną pałeczką w tym biegu pokoleń, były wierszyki mające stały rytm oraz lekko wpadające w ucho, zabawne rymy. Uczyłem się ich od małego brzdąca. Do dziś pamiętam „Kosi, kosi łapki… „, Tu, tu, tu! Sroczka kaszkę ważyła...”, „Chodzi kominiarz po drabinie…” Te wyliczanki były powtarzane przez moje babki i rodziców tak często, że zapamiętałem je i kilka lat później to ja przekazywałem je mojej latorośli. Myślę, że w stosunku do mnie, mogły być też narzędziem terroru. Wnoszę, że przemoc zaczynała się wraz z zapięciem wokół mojej szyi śliniaczka. Pewnie dlatego na starych zdjęciach wyglądam jak mały, rumiany grubasek. „Za tatusia! Za mamusię! Za babcię! Za braciszka!” Nauka nie poszła w las. Później ja byłem ich nauczycielem, towarzyszem zabaw, trenerem pamięci i oczywiście katem – Za tatusia, za mamusie…  W miarę upływu czasu „rozwrzeszczane podwórko” zmieniło repertuar na „Ene due rabe…” „Entliczek pętliczek” „Siała baba mak…” „Chodzi lisek…” „Misia A, misia B, misia Kasia kon-fa-ce” i inne wskazywane paluszkiem sylabizowane rymowanki.  Próbuję sobie przypomnieć jakie za moich czasów mogły być gry lub zabawy w których mogłem brać udział sam. Samolociki? Samochodziki? Bańki mydlane? Nic z tych rzeczy. Do nich też byli potrzebni współuczestnicy. Telewizji i smartfonów nie było. Dzisiaj zajmuję się tworzeniem własnych wyliczanek. Oto jedna z ostatnich rymowanek. Nosi ona tytuł;

Wyliczanka

Niedawno ucieszyły mnie dwie wspaniałe wieści.
Na pierwszą czekałem lat ponad czterdzieści.
Druga niespodziewana, zaskoczeniem była,
okazała się wspaniała i po stokroć miła.
Pierwsza to taka – jeśli chcecie wiedzieć –
że sąd skazał dwóch posłów i ci będą siedzieć.
A druga nowina? – ciekawski zapyta –
Że będę pradziadkiem – powiedziała mi kobita.
I tak od niechcenia, dla zwykłej zabawy,
zacząłem łączyć obie te sprawy.
Lecz, czy nie cieszę się trochę na wyrost,
bo co ma do wyroku naturalny przyrost?
Po pierwsze!
Znowu zacząłem pisać wiersze!
Po drugie!
Coś drgnęło miedzy Odrą i Bugiem!
Po trzecie!
Długo czekałem na to przecie!
Po czwarte!
Życie jest tego warte!
Po piąte!
Cudowne chwile są te!
Po szóste!
Życie nie będzie takie puste!
Po siódme!
….. Tu przerwę moje wyliczanie żmudne
Dalsze porównanie jest przecież do bani.
Tu niewinne dziecko – tam sprawcy skazani.

Jerzy Wnukbauma

 

Mam wybór – idę na wybory.

Bacz byś nie upadł!

Nad wejściem do parlamentu
wykuć bym kazał takie zdanie –
stare, łacińskie krótkie przesłanie;
HOMINEM TE ESSE MEMENTO!

 Nad wyjściem zaś – CAVE NE CADAS!
By nie groziło im władzą zachłyśnięcie
i poseł uważał na każde swe potknięcie.
Bacz abyś nie upadł! Jutro tu też zasiadasz!

Jerzy Wnukbauma

Jak rodzinna fama niesie…

W powyższym znaczeniu, wyraz fama brzmi jednoznacznie – jest to rodzinny przekaz. W potocznym znaczeniu fama oznacza; pogłoskę, plotkę, wieść, czczą gadkę, słuchy… Zarówno więc w sensie rodzinnego przekazu jak i znaczeniu potocznym, wyraz fama występuje w trybie przypuszczającym. Niesprawdzonym. Według słownika tryb ten – Wyraża przypuszczenie, wątpliwość, niezdecydowanie, wskazuje na zdystansowanie się mówcy od opisywanych przez niego faktów. Fakty opisane trybem przypuszczającym mogą być nierzeczywiste, hipotetyczne, lub co najmniej wątpliwe. Pewnie dlatego większość początkujących genealogów posługując się tym zwrotem, przyjmuje asekuracyjną postawę – to nie ja mówiłem! Nie chcąc zwalać winy na konkretną osobę; ojca, matkę, babkę, przypisuje zasłyszaną wiedzę całej rodzinie. Ja i większość koleżanek i kolegów genealogów mając sprawdzoną, udokumentowaną wiedzę o swojej rodzinie, podpieramy się archiwalnymi dokumentami. W moim przypadku tak było do czasu, aż znalazłem coś, co postawiło na głowie całą moją wiedzę o rodzinie i nakreśliło wielki znak zapytania nie korelujący z przekazem ojca i odnalezionymi dokumentami.

Moją pierwszą genealogiczną wiedzę czerpałem jak wszyscy – z przekazów ojca i matki. Z perspektywy lat uważam, że było to tylko zwykłe zaciekawienie. Dziś nazwałbym go sprawdzaniem, skąd się na świecie wziąłem i czy przypadkiem nie wypadłem sroce spod ogona. Według obowiązującego statusu mam pochodzenie inteligenckie. Wychowywałem się natomiast w środowisku robotniczym. Chociaż dzisiaj, z racji wiedzy o sąsiadach i powojennym napływie ludności wiejskiej do Kielc, zdecydowanie powiedziałbym – bawiłem się i wychowywałem w środowisku chłopsko – robotniczym. Pewnie dlatego, klimaty szlacheckie działały na mnie jak przysłowiowa płachta na byka. Moje relacje z matką były zdecydowanie silniejsze niż z ojcem. Dzięki temu o moich korzeniach po kądzieli wiedziałem więcej, niż o moich bliskich po mieczu. Na wiedzę o korzeniach po mieczu musiałem czekać aż do czasu powołania mnie do wojska (?). Do jednostki wojskowej stacjonującej w Nowym Dworze Mazowieckim. Podaję miejsce stacjonowania, bo ojciec wykombinował, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Odwiezie mnie do wojska, a raczej pojedzie ze mną do Warszawy i zanim złożę przysięgę na wierność ZSRR, nadrobi genealogiczne zaległości pokazując mi gdzie mieszkał do 1944 roku, do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego. Takiego obciachu nie spodziewałem się. Na nic były moje prośby i groźby. Tak postanowił i postawił na swoim. Pojechaliśmy razem do Warszawy.

Dla zabicia czasu w podróży do Warszawy, ojciec opowiedział mi o swojej rodzinie. Z przekazów ojca wiedziałem, że rodzina mojej ojczystej babki Feliksy z domu Krośnicka wywodziła się z północnego Mazowsza, a dokładniej mówiąc z Krośnic, małej wioski, leżącej na trasie kolejowej między Ciechanowem a Mławą. Umiejscawiając mi ją w pociągu (bez mapy), ojciec wspominał, że charakterystyczne dla Krośnic jest to, że w pobliżu tej wioski było siedem miejscowości zaczynających się na literę K. Dziś nie pamiętam, czy wtedy wymieniał te miejscowości z nazwy. Zresztą, z tamtej rozmowy zapamiętałem niewiele. Głowę zaprzątniętą miałem niepewnością, co zgotuje mi jutrzejszy dzień. W Warszawie ojciec pokazał mi miejsce w którym stał dom w którym mieszkał, odwiedziliśmy jego wujenkę w Wawrze. Rozstaliśmy się na Dworcu Gdańskim.

Mojej genealogicznej inicjacji ojciec nie doczekał. Dzisiaj wiem, że wspominane przez niego miejscowości  to; Klice, Kliczki, Kątki, Karniewo, Kozdroje, Kargoszyn. Z archiwalnych aktów wynika, że Krośnice były rodową posiadłością Krośnickich h. Lubicz. Z czasem ród Krośnickich ubożał i pozbywał się części swego majątku na pokrycie zobowiązań ślubnych. Z biegiem lat sukcesorzy nazwiska mieszkający w Krośnicach, byli w posiadaniu tylko części swych dawnych majątków szlacheckich. To nie znaczy, że ród nie przejmował nowych majątków w postaci posagów panien; Zdziarskich, Stryjewskich, Żmijewskich, Pszczółkowskich, Olszewskich, Smoleńskich, Milewskich Ostrowskich, Gołębiewskich, Czarzastych, Ślaskich, Zalewskich, Borzuchowskich… Nie inaczej było z korzeniami po kądzieli mojej babki Feliksy Urzyczak z domu Krośnicka. Ród po jej matce Kazimierze Krośnickiej z Długokęckich wywodził się z Długokątów (Długokętów) w okolicach Wieczfni Kościelnej. Posiadał herb Lis. Podobnie jak Krośniccy tracili część swych majątków na rzecz posagów swych sióstr, Zyskiwali żeniąc się z pannami Waśniewskimi, Rutkowskimi, Kołakowskimi, Purzyckimi, Tańskimi, Roplewskimi,  Pszczółkowskimi, Gołębiewskimi, Zakrzewskimi, Kownackimi, Chmielewskimi, Wąsowskimi…

Nigdy nie chwaliłem się korzeniami mojej ojczystej babki. Chwalenie się pochodzeniem szlacheckim też nie jest w moim stylu. Poza tym; według starego, nieobowiązującego prawa, nie dziedziczę tego pochodzenia po babce. Obecne prawo nie wspomina takiego pochodzenia. Piszę o przodkach mojej ojczystej babki, bo chociaż w ten sposób mogę stanąć w jej obronie przeciwko zaszufladkowaniu jej do narodu wybranego. Wykłócam się piórem, bo nie jestem zwolennikiem przyśpiewek na melodię „O Peggy Brown”. Gaśnicy też nie mam pod ręką. Jestem wkurzony i trochę zniesmaczony bo znalazłem, że

Mój Stary,
po matce może być innej wiary.
Mam bić się w pierś i wyznać szczerze,
że mogę być starszym bratem w wierze?

Z drugiej strony zadowolony jestem, że jedna, bliska mojemu sercu gojka jest przykładem na istnienie tzw. „przemysłu holokaust”. Pomyśleć, że ktoś zrobił z niej Żydówkę, tylko dlatego, że jest na listach obozowych obozu koncentracyjnego w Dachau. A wystarczyłoby tylko sięgnąć po inne jej dokumenty obozowe. Nigdy nie była Żydówką. W miejscu staatsangehorigkejt na jej personalbogen wpisano polnisch. Na jej obozowym pasiaku widniała litera P. Była wyznania rzymsko-katolickiego o czym świadczą jej akty: urodzenia, małżeństwa i zgonu. Chyba zmienię nazwisko na bardziej pospolite. Na Kowalski. Będę szlachcicem. A co! Nazwisko Rocha Kowalskiego też jest przecież na liście. Na liście lektur.

Jerzy Wnukbauma

Spacer po parku.

Park miejski. Miejsce odpoczynku od trosk dnia codziennego. Cisza, spokój, las drzew. Na zasadzie luźnych skojarzeń; drzewa – gałęzie – gniazda, moja sztuczna inteligencja generuje podobieństwa związane z genealogią. Po chwili samotnego przemierzania parku wzdłuż i wszerz, przysiadłem na ławce. Po drugiej stronie alejki dwie kobiety w moim wieku, narzekały na przechodzącą i głośno rozmawiającą grupkę młodzieży. Nauczony przez żonę,  jestem na takie utyskiwania głuchy i ślepy. Moja małżonka oduczyła mnie zrzędzenia i besztania naszych dzieci i wnuków jednym krótkim słowem – „Starzejesz się!” Jak zawsze. Ma rację. Czas mnie posunął. Między innymi o tych dwóch paniach z parku kiedyś pisałem jak poniżej. Dzisiaj zastanowiłbym się czy się wewnętrznie nie postarzały?

O roku ów 1953.
Obrodziłeś obficie w boskie dzieci!
A co boskiego w nas? – Dziewczyny z rocznika.
Na samo wspomnienie serce mocniej pika.
Piękne anielice. Śmiały się święcie, beztrosko.
Płoche weny, mądre muzy, całowały bosko.
Były niebiańsko subtelne. Boginie nie z tej ziemi,
Przy niejednej z nich doznawało się chemii.
Przy nich było jak w raju, albo w siódmym niebie.
A chłopaki? Cóż chłopcy, dodam tu od siebie
– W chłopcach nie gustuję! A tak miedzy nami –
Faceci nie byli święci. Byli pół-bo-ga-mi.

Kobiety poszły, ja pozostałem. Po chwili zadumy przyszła mi na myśl mała, ludzka niekonsekwencja. Narzekając na młodzież z góry zakładamy, że nasze pokolenie było lepsze od pokolenia naszych zstępnych; dzieci, wnuków, prawnuków. Spekulujemy, że cały nasz powojenny wysyp, jest z jednego worka. Na dodatek worka ze znakiem jakości Q. Zakładamy, że byliśmy mądrzejsi, bardziej usłuchani, porządniejsi. Grzeczni! Ale czy tak było? Przypomnijmy sobie, co niejednokrotnie słyszeliśmy od swoich rodziców. Mnie do dzisiaj brzmią w uszach słowa matki o mnie i moich rówieśnikach. Moich koleżankach i kolegach – „Za moich czasów było inaczej.” Niby jak? Znacznie lepiej? Na kogo, lub na co uskarżały się nasze babki – „Przed wojną to było nie do pomyślenia.” Pewnie psioczyły na PPR i rząd, bo my byliśmy przecież pokoleniem grzecznych dzieci. Czy ja byłem grzecznym chłopcem?

Rozumując w ten sposób, przeskakując ileś tam pokoleń, dojdziemy do Starożytnego Rzymu i powiedzenia ówczesnych starych zrzęd – O tempora! O mores! Niby fajnie się to układa, a coś jest nie tak. Do kanonu sentencji weszła też inna forma starego powiedzenia Cycerona – Jakże zmieniają się czasy na gorsze!  Przecież odkąd istnieją przekazy, mówiło i pisało się o biedzie, o analfabetyzmie, o wiejskich głupkach, o miejskim lumpenproletariacie, o biednych zaniedbanych dzieciach. Dzisiaj nie ma kogo wyzwać od wiejskich głupków. Wszystkie głupki są dziś wykształcone. Nie było więc dawniej lepiej. Moim zdaniem nie było też gorzej. Po prostu. Było jak było. Życie toczyło się swoimi trybami – na miarę czasu. Ponieważ czas zasuwa do przodu i widać to po dzieciach, najlepiej im przypisać wszystkie grzechy świata, dodając też plagi egipskie. Dokąd to wszystko zmierza? Oj! Przestań Jurek narzekać! Starzejesz się!

W drodze powrotnej, idąc główną alejką, zacząłem zastanawiać się czego na nawierzchni chodnika jest więcej – rozciapanych ptasich odchodów, czy przyklejonych i przydeptanych śladów po wyplutych gumach do żucia. Na pierwsze paskudztwa sparafrazowałem tytuł noweli Stefana Żeromskiego zamieniając „rozdziobią nas” na – sorry za wulgaryzm – obsrają nas kruki, wrony. Tak! Zły to ptak co własne gniazdo kala. Tym parkowym ptaszyskom nie można jednak tego zarzucić. Podobnie jak w średniowieczu ekskrementy mieszkańców miast, ptasie odchody też lądują poza ich domem. Na chodniku. Na ślady po homo ssakach mam swoją nazwę – pepki z gumy. Zapożyczyłem ją od innego Stefana (Friedmanna). Nieznacznie ją zmieniłem, gdyż nazwa tego „globtrotuara” brzmiała „Pepeg z gumy” i dotyczyła „nieślubnego syna wodza Azteków”.

Skoro mowa o złych ptakach. Mnie też się dostało. Dotyczącą mnie gorzką uwagę o złym ptaku, przyjmuję z pokorą. Jednak osobiście bardziej sobie cenię norwidowskie – „Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co mówić na to nie pozwala?”. Moim zdaniem jest mniej stanowcze i zmuszające nasze szare komórki do przemyślenia. Na końcu szekspirowskiego powiedzenia, większość ludzi postawiłoby wykrzyknik, ujawniający stan ich woli – życzenia lub stwierdzenia – Tak ma byś i basta! Norwid zadaje nam pytanie godne mózgu człowieka. Jeden krótki przykład, związany z genealogią, zamieszczam poniżej. Utrwaliłem go w pamięci komputera podczas wertowania przedwojennej prasy przeddzień spaceru po parku. Zapisałem go, nie dlatego abym miał coś przeciwko (nieistniejącej?) klasie wysoko urodzonych. Wręcz przeciwnie. Zasłużyli na szacunek i pamięć. Dzięki nim mamy pozostałe do dziś ślady wielkości Polski. Nie chwaląc się – moje nazwisko też figuruje pośród nich na kartach Genealogii Potomków Sejmu Wielkiego. Więc w czym rzecz? Rzecz w tym, że uważam by oddawać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie.
Jerzy Wnukbauma.