Za sprawą choroby, a w zasadzie wywołanej nią niepewności i strachu, zdałem sobie sprawę, że mój czas upływa zupełnie inaczej niż wcześniej. Strasznie przyspieszył. Kiedyś czekałem i czekałem nie mogąc się doczekać: kiedy dorosnę, kiedy skończę szkołę, kiedy się ożenię, kiedy dzieci urosną i się usamodzielnią, kiedy przejdę na emeryturę… Teraz mój czas okropnie zasuwa. Gdybym nie został uprzedzony przez Einsteina, pewnie wymyśliłbym moją teorię względności. Ja podobnie jak Einstein zauważyłem, że czas mój płynął i płynie inaczej w zależności od układu odniesienia. Widocznie zgodnie ze starym powiedzeniem mówiącym, że – mądrość przychodzi z wiekiem, dzięki Bogu, wiek do mnie nie przyszedł sam. Ot! Pierwszy przykład z brzegu. Trwa karnawał, wyłuszczę mój wywód teorii względności.
Wstyd się przyznać, ale dawniej źle datowałem czas rozpoczęcia karnawału. Kiedyś uważałem, że karnawał zaczynał się wraz z końcem adwentu. Z końcem uprzykrzonego postu i irytujących obsztorcowań matki – „Nie wyjadaj, bo to na święta!”. Byłem już „starym chłopem”, a nadal trwałem w błędzie dzieciństwa. Wciąż myślałem, że karnawałowe szaleństwo zaczyna się po pasterce. Że wstanę rano i już karnawał. Cieszyłem się więc, śpiewałem, tańczyłem, jadłem i … Nie! Picie i zakąszanie było dla mnie jeszcze zakazane. W niewiedzy tej trwałem długo. Ale – Jak się czyta to się wie. Dzisiaj jestem świadomy i na zapusty czekam do momentu, aż Trzej Królowie dadzą mi sygnał, że mogę korzystać z życia i bawić się dowoli. Wykorzystuję ten czas grzeszenia bez grzechu, aż do dnia posypania głowy popiołem. Ostatnio cieszę się z życia coraz bardziej. Do tego stopnia, że żałuję iż okres zimowego imprezowania jest tak krótki. Trwa tylko kilka tygodni. Kilka tygodni karnawałowych imprez, balów kostiumowych, studniówek, tańca do białego rana, kuligów, spotkań towarzyskich, domówek i kolędujących po domach przebierańców,(tu mam na myśli tylko i wyłącznie tradycję kolędników – o ile tacy jeszcze chodzą). Odliczając od okresu karnawału przyziemne codzienne obowiązki, pozostaje mi kilka, góra kilkanaście dni karnawałowego szału.
Cieszę się więc z życia i nie rozumiem ludzi, którzy w jednym jedynym dniu karnawałowego szaleństwa organizowanego nieprzerwanie od 32 lat, nie potrafią cieszyć się wraz innymi. Nie rozumiem ludzi odbierających i nadających na innych falach, którym przeszkadza radość innych osób. Nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy usprawiedliwiając swoją postawę wobec radosnych, roześmianych uczestników WOŚP, dorabiają do tego swoją ideologię i przypinają łatki innym. Dla tych niezadowolonych mam takie memento – Zawsze może być gorzej. Z historii wiem, że karnawały moich rodziców nie były radosne. Młodość upływała im w czasie II wojny światowej. Później nie było lepiej. Zapanowała szarość komuny. Ze wspomnień moich babek zapamiętałem napomnienia ich rodziców a moich pradziadków – „Siedź w kącie, a znajdą cie!” Szły więc posłusznie do cichych kątów, a z nimi smutek i echa I wojny. Zapusty pokolenia moich pradziadków, trafnie opisał Tadeusz Boy Żeleński w książce „Wakacje z prydumką”, która ukazała się w 1933 roku.
Jerzy Wnukbauma
W drugim jej rozdziale zatytułowanym „Karnawał” autor pisze…
Na każdym kroku oblega nas porównanie nowych form życia z dawnymi; zestawienie to wydaje mi się szczególnie pouczające, nawet w błahostkach. Ot, na przykład zdarza mi się parę razy do roku zajrzeć na chwilę na dancing i przyglądać się z przyjemnością parom falującym rytmicznie na niedużym kręgu posadzki. Mówi się wiele o „szale tańca” jako o symptomie dzisiejszym, powojennym. Niezupełnie ściśle. Bo szał tańca istniał i dawniej i z pewnością większy niż dziś; tyle tylko, że był umiejscowiony co do czasu. Tańczyło się na przestrzeni sześciu czy ośmiu tygodni Karnawału. Ale za to wszyscy i bez mała co dzień. Poszukiwany tancerz – lub w ogóle człowiek mający znajomości – Hasał noc w noc do siódmej lub ósmej rano. I nie tak jak dziś, gdy tańczy się marzące tanga, spokojne bostony. Wówczas co za tańce! Pot lał się z czoła, kołnierzyk skręcał się na szyi w mokry sznurek; przy zmianie koszuli (bo wytrawni tancerze brali z sobą zapasowe koszule) można było wyżąć z niej kubeł wody. Potem karnawał się kończył; jeszcze ostatni biały mazur, gasła cała feeria i zaczynało się beztaneczne życie trwające resztę roku.
Instytucja karnawału była dość ciekawym przykładem, do jakiego stopnia kultura mieszczańska nie umiała wytworzyć własnych form; jak bardzo była w tym pod uciskiem tzw. arystokracji i ziemiaństwa, z którego w znacznej części „inteligencja” w Polsce zdegrengolowała. W wielkim świecie karnawał był to generalny zjazd wszystkich dzielnic, rodzaj targów małżeńskich; był zresztą jedną z form świętowania, trwającego cały rok. W sferze ziemiańskiej, gdy prace rolne były ukończone, gdy w kabzie było nieco grosza a w piwnicy wina, z dawien dawna odwiedzano się kuligami, zjeżdżano do miast i miasteczek, również aby pokazać sobie wzajem synów i córki, aby swatać i krzyżować swoje młode. W mieście, gdzie ludzie mogą się widywać ciągle, takie kontakty traciły poniekąd swój społeczny sens; mimo to, instytucja karnawału utrwaliła się i w mieście. Wiem oczywiście, że można ją wywieść od pogańskich orgiastycznych tradycji; ale nie mam zamiaru sięgać tak daleko, pragnę jedynie wskazać tutaj parę jej dość paradoksalnych rezultatów.
Przede wszystkim, karnawał magnacki czy ziemiański kojarzył się z pojęciem wywczasu. W mieście natomiast w sferze ludzi pracujących, przypadał on w pełnym sezonie pracy. Po przetańczonej nocy, urzędnik szedł do swojej budy, młody lekarz do kliniki, student na wykłady. Biura, szpitale funkcjonowały swoim trybem. Jak to połączyć z conocnym tańczeniem do upadłego? Toteż wzięty tancerz chodził przez te dwa miesiące w dzień jak błędny, w nocy wyciskał ostatek sił czarną kawą, winem, koniakiem. Pod koniec karnawału bywał rozpity na dobre. Wątlejszy dostawał krwotoku płuc. Iluż młodych ludzi wykoleił karnawał, te dwa miesiące nierealnego życia, przewracającego wszystkie wartości do góry nogami!
Niedorzeczność tej formy zabaw na gruncie burżuazyjnym objawiała się i czym innym. Tradycyjne tańce, urodzone w pałacach, na wielkich salach balowych, przechodziły do coraz mniejszych mieszkań. Dziś da się ślicznie tańczyć bluesa na paru metrach kwadratowych posadzki. Ale jak w niedużym pokoju, szumnie nazwanym salonem, wyglądały kadryle, kotyliony, – mazur zwłaszcza – bez których szanująca się zabawa nie mogła się odbyć? Stąd owe figury mazurowe, przez wszystkie ubikacje łącznie z kuchnią, prowadzone przez zziajanych Fikalskich, ale jakże mało mające wspólnego z tańcem!
Ale największe barbarzyństwo ujawniło się w powszechnym obowiązku tańca. Dziś tańczy kto chce, kto ma warunki i kwalifikacje po temu; nawet w dancingu jedni tańczą, drudzy sobie rozmawiają spokojnie, inni ssą w barze koktajl prosto od jakiejś krowy. Dawniej, ponieważ całe życie towarzyskie skupiało się na owym przez cały rok wyczekiwanym karnawale, gromadził on wszystkich. I każdy, czy prosty czy krzywy, czy miał słuch czy nie, czy umiał czy nie umiał, – a taniec jako umiejętność był w klasie średniej, u mężczyzn przynajmniej, w wielkim zaniedbaniu, – musiał tańczyć. Inaczej ściągał na siebie opinię człowieka bez wychowania, pasożyta, który przychodzi wyjadać kolację. Zawsze były jakieś panny które „siedziały”. Jakaś brzydka czyjaś kuzynka wołająca o zmiłowanie. Niech będzie tancerz jaki chce, byle był. Jeszcze tańce wirowe mógł nietańczący gość sabotować, ale kiedy przyszły tańce angażowane które były głównym wypełnieniem wieczoru, obchodzono sale i wyławiano wszystkich mężczyzn zdatnych do służby – cenzus równie rozciągliwy jak w czasie wojny. Zawsze zresztą – o ile przedstawił inne szanse życiowe – kawaler mógł być przez jakie boże dziewczę wybrany, a wówczas odmowa równała się najczęściej niegrzeczności.
Cóż za widok! Pokazano nam raz w kabarecie takiego autentycznego kadrylo-mazura z owych czasów, nic nie przesadzając; wystarczyło, aby pęknąć ze śmiechu. Iluż godnych, przyzwoitych i inteligentnych ludzi dyskredytowało się, podskakując jak wróbel na nitce, przytupując nie w takt, komiczni, przeraźliwi. I nikt tego nie uniknął; bo nawet kadryl, który był tańcem konwersacyjnym, „chodzonym”, kończył się najzdradliwszą Galopką z figurami. Była to niby złośliwa pułapka, bo właśnie kadryl to był taniec, do którego poszukiwani byli panowie poważni, epuzerzy. Rozmowa zaczynała się od byle czego, a mogła się skończyć oświadczynami; i w chwilę potem ów odpowiedzialny konkurent zmieniał się w ledwodrypę od siedmiu boleści, depcącego po nogach w galopce.
Wszystko to wydaje się błahe ale miało swoje bardzo poważne znaczenie. Bo karnawał przy braku innych terenów spotykania się płci odmiennych zachował i w miejskiej sferze charakter targów małżeńskich; zawsze rezultatem jego była pewna ilość oświadczyn i zaręczyn. Ale dobór odbywał się w tej sferze na swoistych zasadach. Kandydata na męża kwalifikowało jego stanowisko, zdolność utrzymania rodziny. Tym samem, dobrzy fachowcy, mole książkowe, pilni pracownicy, poważniejsi panowie, mieli for. Stąd zabawne poplątanie. Bo niewątpliwie taniec sam w sobie ma charakter zalotów, zabiegów przedpłcennych – jak mówi nieoszacowany Kurkiewicz – jest jednym z elementów doboru płciowego. Coś niby turniej, w którym mężczyzna ma się wykazać zręcznością, dziarskością, wdziękiem. Ale tutaj z tą paradoksalną poprawką, że ci którzy się najlepiej „wykazywali” w tańcu, to były przeważnie zawodowe nieroby, karnawałowe łaziki, w najlepszym zaś razie ludzie młodzi, bez stanowiska, nie nadający się (na razie przynajmniej) do małżeństwa. W tych warunkach trudno o większy absurd niż łączenie przeznaczeń małżeńskich z turniejem tanecznym. Wprawiano młodą dziewczynę w trans szału, po to aby jej kazać wybierać z rozsądkiem. Wnoszono w jej duszę nieuchronny zamęt; z kim innym idealnie się jej tańczyło, w innego ramionach drżała rozkosznie – a innego za podszeptem rozsądnej matki, brała na oko jako kandydata na męża. Ale co więcej, tego przyszłego męża stawiano w możliwie najgorsze warunki. Ten sam kandydat, nieraz tęgi i wartościowy człowiek, w którym panna mogłaby się szczerze zakochać (jak dziś na przykład) jako jego uczennica, podwładna czy koleżanka w biurze – na jakimkolwiek terenie zresztą, z wyjątkiem tańca – musiał jakby umyślnie pokazywać się ze swej najsłabszej strony; w tym w czym go bił na głowę lada dureń. Na tym gruncie, pocieszne były owe zaloty, cierpiane z roztargnieniem, niezręczne, przerywane co chwila przez jakiegoś fircyka, który porywał pretendentowi pannę w pół słowa sprzed nosa i odnosił mu ją pobladłą z tanecznej rozkoszy. A cóż dopiero, kiedy ten pan na stanowisku, prokurator, lekarz, czy profesor uniwersytetu, podrygiwał w tańcu bez wdzięku, kiedy młoda dziewczyna widziała biegnące za nim drwiące spojrzenia i rumieniła się za niego! Słowem inteligencki karnawał był instytucją kojarzenia par, przy równoczesnym dyskredytowaniu przyszłych mężów w oczach przyszłych żon i niezdrowym rozszczepianiu serc panieńskich w samem zaraniu decyzji. Ileż kompleksów musiało się wytwarzać, które najpoważniej zaciążyły – wręcz fizycznie! – na losach takich małżeństw.
Jeszcze niedorzeczniejszy i okrutniejszy był karnawał w stosunku do wielu panien, które zmuszał do wystawienia się na pokaz, do podejmowania kobiecej walki o byt w warunkach również najniekorzystniejszych. Znowu ta sama historia; dzielna, inteligentna dziewczyna, której zalety można by ocenić na właściwym jej terenie – tam na sali balowej, beznadziejna weteranka kilku karnawałów, w zbyt opatrzonej sukience, wystawiona na banalne rywalizacje, wyczekująca pod okiem mamy aż się ktoś do niej zbliży, sterczała nieraz do rana z powściąganymi łzami w oczach, lub też uciekała w pełni balu pod pozorem bólu głowy, aby w domu gorzko płakać do rana. Kilkadziesiąt bukiecików które gromadziła „królowa balu” – najczęściej koronna gęś – to było tyleż skalpów zdartych z głów skromniejszych rywalek.
Stanowczo, mimo wszystko co można by zarzucić naszej epoce, ludzie żyją dziś jakoś dorzeczniej, swobodniej i elastyczniej. Nawet taniec odzyskał swoją godność i sens, gdy wcześniej był rajfurem małżeńskim, i to rajfurem niezręcznym i nielojalnym. I kiedy mi się zdarzy rozejrzeć po dzisiejszym boisku tanecznym, gdzie dobrane pary kręcą się bezinteresownie w spokojnej harmonii, a potem przypomnę sobie dawną salę balową o siódmej rano; straszliwy rząd matek dogorywających pod ścianą, ale jeszcze ścigających nienawistnym wzrokiem krzywdzicielki swoich niedotańczonych córek i schrypłego wodzireja z błędnym wzrokiem, obwieszonego papierowymi orderami, ryczącego swoje „urrrra! z życiem panowie! dziś, dziś, dziś”; i owo pospolite ruszenie pociesznych mazurzystów, którzy za godzinę, ledwie zdoławszy się trochę obmyć, pójdą, wpół przez sen, z ciężką głową sądzić, leczyć, operować, wykładać, egzaminować, – muszę stwierdzić, że to był dopiero prawdziwy „szał tańca”. Nawet nie szał, ale wścieklizna tańca, przeciw której dzisiejszy dancing jest błogosławioną szczepionką.
Tyle T. Boy-Żeleński.