Skazany na uTworki.

Uff! Skończyłem kolejną partię indeksacji. Nie żebym na coś narzekał. Nie! Ja tylko odetchnąłem głęboko z ulgą, bo dobrnąłem do założonego sobie celu. Do zindeksowania kolejnego, pięcioletniego pakietu sfotografowanych i nieopracowanych jeszcze stron aktów . Dopiero po skończeniu założonego limitu mogę to wszystko obrobić, wpakować w załącznik e-maila i czekać na zwrotną odpowiedź o wstawieniu ich do geneteki oraz wyszukiwarki Świętogenu. Na dzień dzisiejszy mogę pochwalić się dość sporą ilością wysłanych przeze mnie aktów; urodzeń, małżeństw i zgonów z kilku świętokrzyskich parafii. W sumie jest tego ponad 71,8 tys. metryk. Stanowi to kilka lat rozłożonej w czasie mozolnej pracy.  Pora więc zrobić sobie przerwę. Żona twierdzi, że stałem się więźniem komputera. Posłucham ją i wyjdę na świeże powietrze, a skoro jestem więźniem, to pójdę na spacerniak. Ponieważ w Świętogenie trwa wakacyjna przerwa istnieje więc małe prawdopodobieństwo, że spotkam kogoś spod celi. Samotnie powalczę więc ze swoimi myślami.

Nie chwaląc się, mogę być prekursorem tj. pierwszym w Polsce facetem, który bez udziału księdza czy kierownika USC połączył osoby jednej płci. W jaki sposób? Powoli postaram się wyjaśnić tą zawiłość. Powoli, bo wyjaśnienie jest zbyt zagmatwane i skomplikowane. Otóż w pakiecie aplikacji biurowej z której korzystam istnieje małe udogodnienie. Po wpisaniu pierwszej lub pierwszych liter, w przypadku powtarzających się wyrazów, wyskakują zakreślone na ciemno podpowiedzi najczęściej wpisywanego wyrazu. W Excelu wystarczy przejść do następnej pozycji, lub kliknąć enter a system sam zaznaczy proponowany wyraz. Wygoda, ale trzeba uważać. Zwłaszcza przy nazwiskach. Pionierem kojarzenia tęczowych małżeństw mogłem zostać przez nieuwagę. Mianowicie w kolumnie uwagi w arkuszach do indeksacji aktów zgonów wpisuję wiek osoby zmarłej, a w przypadku osób pozostających w chwili śmierci w związkach, dopisuję także imię męża lub żony. I tu jest pies pogrzebany. Wystarczy, że wpiszę tylko ilość przeżytych lat a system generuje zakreśloną na ciemno podpowiedź, która już wcześniej była przypisana innej osobie. Chwila nieuwagi i pooooszło! Z góry przepraszam osoby których dziadkowie będą miały mężów Janów, Józefów, Maciejów, Pawłów… a babki pozostawiły po sobie żony Marianny, Józefy, Katarzyny, Reginy …

Skoro o związkach jednopłciowych mowa. Myślałem, że to my mamy problem z indeksowaniem spisanych łaciną, gotykiem lub cyrylicą aktów. Nic błędnego. Na dzisiejszym spacerniaku wyobraziłem sobie przez jakie schody będą  musieli przejść nasi następcy. To oni w przyszłości będą długo analizować indeksowane przez siebie akty, by poprawnie wpisać ojca dziecka lesbijskiej pary, lub matki dzieci zwolenników czekoladowych oczek. A to tylko kwestia czasu. Czy ja jestem za? Mnie osobiście nie przeszkadza kto z kim śpi. Spotykałem, (wiedząc o tym), na swej drodze tęczowe towarzystwo. Podejrzewam, że częściej mogłem podawać komuś rękę nie wiedząc z kim dzieli w nocy swe łoże. W tym temacie mam takie zdanie – Trzeba zachować kilka zasad i nie afiszować się swoją seksualnością.

Podczas dzisiejszego spacerniaka powstał też ten poniższy gene uTworek.

Działo się w parafii takiej a takiej
dnia tego a tego, pory owakiej.
Stawili się; Jan Jaś i Józef Sobotka
i oświadczyli nam że zmarła ich córka Dorotka.
Po naocznym przekonaniu się o zejściu Dorotki,
która lubiła pstrykać sobie smartfonem sweet fotki,
stwierdziłem, że panna ma uśmiech od ucha do ucha
który zastygł jej gdy przyszła po nią kostucha.
Gdy piorun ją przeszył całą wzdłuż i wszerz
Pewnie pomyślała, że błysnął jej flesz.
Akt ten stawiającym świadkom przeczytany ostał
i tylko przez Nas podpisany został.
Wnukbauma Jerzy

Wyliczanka.

Rozmarzyła mnie piękna, majowa pogoda. Jak śpiewa Stanisław Sojka w Ławeczce – ” Siadam sobie i patrzę.” Ciepło, słonecznie. Na niebie zaledwie kilka małych obłoków. Przysiadłem na ławce i zamyśliłem się. Wyobraziłem siebie latającego po świecie własnym samolotem. Lotnisko w Masłowie mam blisko. O rzut beretem. Z zadumy wyrwał mnie hałas wywołany przelatującym górnopłatowcem. Sześćdziesiąt kilka lat temu nie podarowałbym naruszającemu mój spokój pilotowi. Darłbym się z całych sił – Panie pilocie! Dziura w samolocie!

Kto z czytających pamięta stare, dziecięce powiedzonka. Stare wyliczanki? Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę. Podejrzewam, że pomimo ograniczonego, krótkiego czasu, (minutka), nie byłbym w stanie pomieścić pod zagiętą w formie daszku dłonią, wszystkich wyciągniętych rąk.

Stare wyliczanki z mojego dzieciństwa. W zasadzie niczym nie różnią się od wyliczanek moich dzieci i wnuków. Powiem więcej; – moje pokolenie przejęło je od naszych rodziców i dziadków. Z kolei myśmy przekazali je swoim dzieciom i wnukom. Taki układ to nic innego jak wielopokoleniowa sztafeta składającą się z najbliższych nam osób – rodziny, oraz koleżanek i kolegów ze szkoły lub podwórka. Przekazywaną pałeczką w tym biegu pokoleń, były wierszyki mające stały rytm oraz lekko wpadające w ucho, zabawne rymy. Uczyłem się ich od małego brzdąca. Do dziś pamiętam „Kosi, kosi łapki… „, Tu, tu, tu! Sroczka kaszkę ważyła...”, „Chodzi kominiarz po drabinie…” Te wyliczanki były powtarzane przez moje babki i rodziców tak często, że zapamiętałem je i kilka lat później to ja przekazywałem je mojej latorośli. Myślę, że w stosunku do mnie, mogły być też narzędziem terroru. Wnoszę, że przemoc zaczynała się wraz z zapięciem wokół mojej szyi śliniaczka. Pewnie dlatego na starych zdjęciach wyglądam jak mały, rumiany grubasek. „Za tatusia! Za mamusię! Za babcię! Za braciszka!” Nauka nie poszła w las. Później ja byłem ich nauczycielem, towarzyszem zabaw, trenerem pamięci i oczywiście katem – Za tatusia, za mamusie…  W miarę upływu czasu „rozwrzeszczane podwórko” zmieniło repertuar na „Ene due rabe…” „Entliczek pętliczek” „Siała baba mak…” „Chodzi lisek…” „Misia A, misia B, misia Kasia kon-fa-ce” i inne wskazywane paluszkiem sylabizowane rymowanki.  Próbuję sobie przypomnieć jakie za moich czasów mogły być gry lub zabawy w których mogłem brać udział sam. Samolociki? Samochodziki? Bańki mydlane? Nic z tych rzeczy. Do nich też byli potrzebni współuczestnicy. Telewizji i smartfonów nie było. Dzisiaj zajmuję się tworzeniem własnych wyliczanek. Oto jedna z ostatnich rymowanek. Nosi ona tytuł;

Wyliczanka

Niedawno ucieszyły mnie dwie wspaniałe wieści.
Na pierwszą czekałem lat ponad czterdzieści.
Druga niespodziewana, zaskoczeniem była,
okazała się wspaniała i po stokroć miła.
Pierwsza to taka – jeśli chcecie wiedzieć –
że sąd skazał dwóch posłów i ci będą siedzieć.
A druga nowina? – ciekawski zapyta –
Że będę pradziadkiem – powiedziała mi kobita.
I tak od niechcenia, dla zwykłej zabawy,
zacząłem łączyć obie te sprawy.
Lecz, czy nie cieszę się trochę na wyrost,
bo co ma do wyroku naturalny przyrost?
Po pierwsze!
Znowu zacząłem pisać wiersze!
Po drugie!
Coś drgnęło miedzy Odrą i Bugiem!
Po trzecie!
Długo czekałem na to przecie!
Po czwarte!
Życie jest tego warte!
Po piąte!
Cudowne chwile są te!
Po szóste!
Życie nie będzie takie puste!
Po siódme!
….. Tu przerwę moje wyliczanie żmudne
Dalsze porównanie jest przecież do bani.
Tu niewinne dziecko – tam sprawcy skazani.

Jerzy Wnukbauma

 

Mam wybór – idę na wybory.

Bacz byś nie upadł!

Nad wejściem do parlamentu
wykuć bym kazał takie zdanie –
stare, łacińskie krótkie przesłanie;
HOMINEM TE ESSE MEMENTO!

 Nad wyjściem zaś – CAVE NE CADAS!
By nie groziło im władzą zachłyśnięcie
i poseł uważał na każde swe potknięcie.
Bacz abyś nie upadł! Jutro tu też zasiadasz!

Jerzy Wnukbauma

Jak rodzinna fama niesie…

W powyższym znaczeniu, wyraz fama brzmi jednoznacznie – jest to rodzinny przekaz. W potocznym znaczeniu fama oznacza; pogłoskę, plotkę, wieść, czczą gadkę, słuchy… Zarówno więc w sensie rodzinnego przekazu jak i znaczeniu potocznym, wyraz fama występuje w trybie przypuszczającym. Niesprawdzonym. Według słownika tryb ten – Wyraża przypuszczenie, wątpliwość, niezdecydowanie, wskazuje na zdystansowanie się mówcy od opisywanych przez niego faktów. Fakty opisane trybem przypuszczającym mogą być nierzeczywiste, hipotetyczne, lub co najmniej wątpliwe. Pewnie dlatego większość początkujących genealogów posługując się tym zwrotem, przyjmuje asekuracyjną postawę – to nie ja mówiłem! Nie chcąc zwalać winy na konkretną osobę; ojca, matkę, babkę, przypisuje zasłyszaną wiedzę całej rodzinie. Ja i większość koleżanek i kolegów genealogów mając sprawdzoną, udokumentowaną wiedzę o swojej rodzinie, podpieramy się archiwalnymi dokumentami. W moim przypadku tak było do czasu, aż znalazłem coś, co postawiło na głowie całą moją wiedzę o rodzinie i nakreśliło wielki znak zapytania nie korelujący z przekazem ojca i odnalezionymi dokumentami.

Moją pierwszą genealogiczną wiedzę czerpałem jak wszyscy – z przekazów ojca i matki. Z perspektywy lat uważam, że było to tylko zwykłe zaciekawienie. Dziś nazwałbym go sprawdzaniem, skąd się na świecie wziąłem i czy przypadkiem nie wypadłem sroce spod ogona. Według obowiązującego statusu mam pochodzenie inteligenckie. Wychowywałem się natomiast w środowisku robotniczym. Chociaż dzisiaj, z racji wiedzy o sąsiadach i powojennym napływie ludności wiejskiej do Kielc, zdecydowanie powiedziałbym – bawiłem się i wychowywałem w środowisku chłopsko – robotniczym. Pewnie dlatego, klimaty szlacheckie działały na mnie jak przysłowiowa płachta na byka. Moje relacje z matką były zdecydowanie silniejsze niż z ojcem. Dzięki temu o moich korzeniach po kądzieli wiedziałem więcej, niż o moich bliskich po mieczu. Na wiedzę o korzeniach po mieczu musiałem czekać aż do czasu powołania mnie do wojska (?). Do jednostki wojskowej stacjonującej w Nowym Dworze Mazowieckim. Podaję miejsce stacjonowania, bo ojciec wykombinował, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Odwiezie mnie do wojska, a raczej pojedzie ze mną do Warszawy i zanim złożę przysięgę na wierność ZSRR, nadrobi genealogiczne zaległości pokazując mi gdzie mieszkał do 1944 roku, do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego. Takiego obciachu nie spodziewałem się. Na nic były moje prośby i groźby. Tak postanowił i postawił na swoim. Pojechaliśmy razem do Warszawy.

Dla zabicia czasu w podróży do Warszawy, ojciec opowiedział mi o swojej rodzinie. Z przekazów ojca wiedziałem, że rodzina mojej ojczystej babki Feliksy z domu Krośnicka wywodziła się z północnego Mazowsza, a dokładniej mówiąc z Krośnic, małej wioski, leżącej na trasie kolejowej między Ciechanowem a Mławą. Umiejscawiając mi ją w pociągu (bez mapy), ojciec wspominał, że charakterystyczne dla Krośnic jest to, że w pobliżu tej wioski było siedem miejscowości zaczynających się na literę K. Dziś nie pamiętam, czy wtedy wymieniał te miejscowości z nazwy. Zresztą, z tamtej rozmowy zapamiętałem niewiele. Głowę zaprzątniętą miałem niepewnością, co zgotuje mi jutrzejszy dzień. W Warszawie ojciec pokazał mi miejsce w którym stał dom w którym mieszkał, odwiedziliśmy jego wujenkę w Wawrze. Rozstaliśmy się na Dworcu Gdańskim.

Mojej genealogicznej inicjacji ojciec nie doczekał. Dzisiaj wiem, że wspominane przez niego miejscowości  to; Klice, Kliczki, Kątki, Karniewo, Kozdroje, Kargoszyn. Z archiwalnych aktów wynika, że Krośnice były rodową posiadłością Krośnickich h. Lubicz. Z czasem ród Krośnickich ubożał i pozbywał się części swego majątku na pokrycie zobowiązań ślubnych. Z biegiem lat sukcesorzy nazwiska mieszkający w Krośnicach, byli w posiadaniu tylko części swych dawnych majątków szlacheckich. To nie znaczy, że ród nie przejmował nowych majątków w postaci posagów panien; Zdziarskich, Stryjewskich, Żmijewskich, Pszczółkowskich, Olszewskich, Smoleńskich, Milewskich Ostrowskich, Gołębiewskich, Czarzastych, Ślaskich, Zalewskich, Borzuchowskich… Nie inaczej było z korzeniami po kądzieli mojej babki Feliksy Urzyczak z domu Krośnicka. Ród po jej matce Kazimierze Krośnickiej z Długokęckich wywodził się z Długokątów (Długokętów) w okolicach Wieczfni Kościelnej. Posiadał herb Lis. Podobnie jak Krośniccy tracili część swych majątków na rzecz posagów swych sióstr, Zyskiwali żeniąc się z pannami Waśniewskimi, Rutkowskimi, Kołakowskimi, Purzyckimi, Tańskimi, Roplewskimi,  Pszczółkowskimi, Gołębiewskimi, Zakrzewskimi, Kownackimi, Chmielewskimi, Wąsowskimi…

Nigdy nie chwaliłem się korzeniami mojej ojczystej babki. Chwalenie się pochodzeniem szlacheckim też nie jest w moim stylu. Poza tym; według starego, nieobowiązującego prawa, nie dziedziczę tego pochodzenia po babce. Obecne prawo nie wspomina takiego pochodzenia. Piszę o przodkach mojej ojczystej babki, bo chociaż w ten sposób mogę stanąć w jej obronie przeciwko zaszufladkowaniu jej do narodu wybranego. Wykłócam się piórem, bo nie jestem zwolennikiem przyśpiewek na melodię „O Peggy Brown”. Gaśnicy też nie mam pod ręką. Jestem wkurzony i trochę zniesmaczony bo znalazłem, że

Mój Stary,
po matce może być innej wiary.
Mam bić się w pierś i wyznać szczerze,
że mogę być starszym bratem w wierze?

Z drugiej strony zadowolony jestem, że jedna, bliska mojemu sercu gojka jest przykładem na istnienie tzw. „przemysłu holokaust”. Pomyśleć, że ktoś zrobił z niej Żydówkę, tylko dlatego, że jest na listach obozowych obozu koncentracyjnego w Dachau. A wystarczyłoby tylko sięgnąć po inne jej dokumenty obozowe. Nigdy nie była Żydówką. W miejscu staatsangehorigkejt na jej personalbogen wpisano polnisch. Na jej obozowym pasiaku widniała litera P. Była wyznania rzymsko-katolickiego o czym świadczą jej akty: urodzenia, małżeństwa i zgonu. Chyba zmienię nazwisko na bardziej pospolite. Na Kowalski. Będę szlachcicem. A co! Nazwisko Rocha Kowalskiego też jest przecież na liście. Na liście lektur.

Jerzy Wnukbauma

Spacer po parku.

Park miejski. Miejsce odpoczynku od trosk dnia codziennego. Cisza, spokój, las drzew. Na zasadzie luźnych skojarzeń; drzewa – gałęzie – gniazda, moja sztuczna inteligencja generuje podobieństwa związane z genealogią. Po chwili samotnego przemierzania parku wzdłuż i wszerz, przysiadłem na ławce. Po drugiej stronie alejki dwie kobiety w moim wieku, narzekały na przechodzącą i głośno rozmawiającą grupkę młodzieży. Nauczony przez żonę,  jestem na takie utyskiwania głuchy i ślepy. Moja małżonka oduczyła mnie zrzędzenia i besztania naszych dzieci i wnuków jednym krótkim słowem – „Starzejesz się!” Jak zawsze. Ma rację. Czas mnie posunął. Między innymi o tych dwóch paniach z parku kiedyś pisałem jak poniżej. Dzisiaj zastanowiłbym się czy się wewnętrznie nie postarzały?

O roku ów 1953.
Obrodziłeś obficie w boskie dzieci!
A co boskiego w nas? – Dziewczyny z rocznika.
Na samo wspomnienie serce mocniej pika.
Piękne anielice. Śmiały się święcie, beztrosko.
Płoche weny, mądre muzy, całowały bosko.
Były niebiańsko subtelne. Boginie nie z tej ziemi,
Przy niejednej z nich doznawało się chemii.
Przy nich było jak w raju, albo w siódmym niebie.
A chłopaki? Cóż chłopcy, dodam tu od siebie
– W chłopcach nie gustuję! A tak miedzy nami –
Faceci nie byli święci. Byli pół-bo-ga-mi.

Kobiety poszły, ja pozostałem. Po chwili zadumy przyszła mi na myśl mała, ludzka niekonsekwencja. Narzekając na młodzież z góry zakładamy, że nasze pokolenie było lepsze od pokolenia naszych zstępnych; dzieci, wnuków, prawnuków. Spekulujemy, że cały nasz powojenny wysyp, jest z jednego worka. Na dodatek worka ze znakiem jakości Q. Zakładamy, że byliśmy mądrzejsi, bardziej usłuchani, porządniejsi. Grzeczni! Ale czy tak było? Przypomnijmy sobie, co niejednokrotnie słyszeliśmy od swoich rodziców. Mnie do dzisiaj brzmią w uszach słowa matki o mnie i moich rówieśnikach. Moich koleżankach i kolegach – „Za moich czasów było inaczej.” Niby jak? Znacznie lepiej? Na kogo, lub na co uskarżały się nasze babki – „Przed wojną to było nie do pomyślenia.” Pewnie psioczyły na PPR i rząd, bo my byliśmy przecież pokoleniem grzecznych dzieci. Czy ja byłem grzecznym chłopcem?

Rozumując w ten sposób, przeskakując ileś tam pokoleń, dojdziemy do Starożytnego Rzymu i powiedzenia ówczesnych starych zrzęd – O tempora! O mores! Niby fajnie się to układa, a coś jest nie tak. Do kanonu sentencji weszła też inna forma starego powiedzenia Cycerona – Jakże zmieniają się czasy na gorsze!  Przecież odkąd istnieją przekazy, mówiło i pisało się o biedzie, o analfabetyzmie, o wiejskich głupkach, o miejskim lumpenproletariacie, o biednych zaniedbanych dzieciach. Dzisiaj nie ma kogo wyzwać od wiejskich głupków. Wszystkie głupki są dziś wykształcone. Nie było więc dawniej lepiej. Moim zdaniem nie było też gorzej. Po prostu. Było jak było. Życie toczyło się swoimi trybami – na miarę czasu. Ponieważ czas zasuwa do przodu i widać to po dzieciach, najlepiej im przypisać wszystkie grzechy świata, dodając też plagi egipskie. Dokąd to wszystko zmierza? Oj! Przestań Jurek narzekać! Starzejesz się!

W drodze powrotnej, idąc główną alejką, zacząłem zastanawiać się czego na nawierzchni chodnika jest więcej – rozciapanych ptasich odchodów, czy przyklejonych i przydeptanych śladów po wyplutych gumach do żucia. Na pierwsze paskudztwa sparafrazowałem tytuł noweli Stefana Żeromskiego zamieniając „rozdziobią nas” na – sorry za wulgaryzm – obsrają nas kruki, wrony. Tak! Zły to ptak co własne gniazdo kala. Tym parkowym ptaszyskom nie można jednak tego zarzucić. Podobnie jak w średniowieczu ekskrementy mieszkańców miast, ptasie odchody też lądują poza ich domem. Na chodniku. Na ślady po homo ssakach mam swoją nazwę – pepki z gumy. Zapożyczyłem ją od innego Stefana (Friedmanna). Nieznacznie ją zmieniłem, gdyż nazwa tego „globtrotuara” brzmiała „Pepeg z gumy” i dotyczyła „nieślubnego syna wodza Azteków”.

Skoro mowa o złych ptakach. Mnie też się dostało. Dotyczącą mnie gorzką uwagę o złym ptaku, przyjmuję z pokorą. Jednak osobiście bardziej sobie cenię norwidowskie – „Czy ten ptak kala gniazdo, co je kala, czy ten, co mówić na to nie pozwala?”. Moim zdaniem jest mniej stanowcze i zmuszające nasze szare komórki do przemyślenia. Na końcu szekspirowskiego powiedzenia, większość ludzi postawiłoby wykrzyknik, ujawniający stan ich woli – życzenia lub stwierdzenia – Tak ma byś i basta! Norwid zadaje nam pytanie godne mózgu człowieka. Jeden krótki przykład, związany z genealogią, zamieszczam poniżej. Utrwaliłem go w pamięci komputera podczas wertowania przedwojennej prasy przeddzień spaceru po parku. Zapisałem go, nie dlatego abym miał coś przeciwko (nieistniejącej?) klasie wysoko urodzonych. Wręcz przeciwnie. Zasłużyli na szacunek i pamięć. Dzięki nim mamy pozostałe do dziś ślady wielkości Polski. Nie chwaląc się – moje nazwisko też figuruje pośród nich na kartach Genealogii Potomków Sejmu Wielkiego. Więc w czym rzecz? Rzecz w tym, że uważam by oddawać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie.
Jerzy Wnukbauma.

W karnawale same bale.

Za sprawą choroby, a w zasadzie wywołanej nią niepewności i strachu, zdałem sobie sprawę, że mój czas upływa zupełnie inaczej niż wcześniej. Strasznie przyspieszył. Kiedyś czekałem i czekałem nie mogąc się doczekać: kiedy dorosnę, kiedy skończę szkołę, kiedy się ożenię, kiedy dzieci urosną i się usamodzielnią, kiedy przejdę na emeryturę… Teraz mój czas okropnie zasuwa. Gdybym nie został uprzedzony przez Einsteina, pewnie wymyśliłbym moją teorię względności. Ja podobnie jak Einstein zauważyłem, że czas mój płynął i płynie inaczej w zależności od układu odniesienia. Widocznie zgodnie ze starym powiedzeniem mówiącym, że – mądrość przychodzi z wiekiem, dzięki Bogu, wiek do mnie nie przyszedł sam. Ot! Pierwszy przykład z brzegu. Trwa karnawał, wyłuszczę mój wywód teorii względności.

Wstyd się przyznać, ale dawniej źle datowałem czas rozpoczęcia karnawału. Kiedyś uważałem, że karnawał zaczynał się wraz z końcem adwentu. Z końcem uprzykrzonego postu i irytujących obsztorcowań matki – „Nie wyjadaj, bo to na święta!”. Byłem już „starym chłopem”, a nadal trwałem w błędzie dzieciństwa. Wciąż myślałem, że karnawałowe szaleństwo zaczyna się po pasterce. Że wstanę rano i już karnawał. Cieszyłem się więc, śpiewałem, tańczyłem, jadłem i … Nie! Picie i zakąszanie było dla mnie jeszcze zakazane. W niewiedzy tej trwałem długo. Ale – Jak się czyta to się wie. Dzisiaj jestem świadomy i na zapusty czekam do momentu, aż Trzej Królowie dadzą mi sygnał, że mogę korzystać z życia i bawić się dowoli. Wykorzystuję ten czas grzeszenia bez grzechu, aż do dnia posypania głowy popiołem. Ostatnio cieszę się z życia coraz bardziej. Do tego stopnia, że żałuję iż okres zimowego imprezowania jest tak krótki.  Trwa tylko kilka tygodni. Kilka tygodni karnawałowych imprez, balów kostiumowych, studniówek, tańca do białego rana, kuligów, spotkań towarzyskich, domówek i kolędujących po domach przebierańców,(tu mam na myśli tylko i wyłącznie tradycję kolędników – o ile tacy jeszcze chodzą). Odliczając od okresu karnawału przyziemne codzienne obowiązki, pozostaje mi kilka, góra kilkanaście dni karnawałowego szału.

Cieszę się więc z życia i nie rozumiem ludzi, którzy w jednym jedynym dniu karnawałowego szaleństwa organizowanego nieprzerwanie od 32 lat, nie potrafią cieszyć się wraz innymi. Nie rozumiem ludzi odbierających i nadających na innych falach, którym przeszkadza radość innych osób. Nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy usprawiedliwiając swoją postawę wobec radosnych, roześmianych uczestników WOŚP, dorabiają do tego swoją ideologię i przypinają łatki innym. Dla tych niezadowolonych mam takie memento – Zawsze może być gorzej. Z historii wiem, że karnawały moich rodziców nie były radosne. Młodość upływała im w czasie II wojny światowej. Później nie było lepiej. Zapanowała szarość komuny. Ze wspomnień moich babek zapamiętałem napomnienia ich rodziców a moich pradziadków –  „Siedź w kącie, a znajdą cie!” Szły więc posłusznie do cichych kątów, a z nimi smutek i echa I wojny. Zapusty pokolenia moich pradziadków, trafnie opisał Tadeusz Boy Żeleński w książce „Wakacje z prydumką”, która ukazała się w 1933 roku.
Jerzy Wnukbauma

W drugim jej rozdziale zatytułowanym „Karnawał” autor pisze…

Na każdym kroku oblega nas porównanie nowych form życia z dawnymi; zestawienie to wydaje mi się szczególnie pouczające, nawet w błahostkach. Ot, na przykład zdarza mi się parę razy do roku zajrzeć na chwilę na dancing i przyglądać się z przyjemnością parom falującym rytmicznie na niedużym kręgu posadzki. Mówi się wiele o „szale tańca” jako o symptomie dzisiejszym, powojennym. Niezupełnie ściśle. Bo szał tańca istniał i dawniej i z pewnością większy niż dziś; tyle tylko, że był umiejscowiony co do czasu. Tańczyło się na przestrzeni sześciu czy  ośmiu tygodni Karnawału. Ale za to wszyscy i bez mała co dzień. Poszukiwany tancerz – lub w ogóle człowiek mający znajomości – Hasał noc w noc do siódmej lub ósmej rano. I nie tak jak dziś, gdy tańczy się marzące tanga, spokojne bostony. Wówczas co za tańce! Pot lał się z czoła, kołnierzyk skręcał się na szyi w mokry sznurek; przy zmianie koszuli (bo wytrawni tancerze brali z sobą zapasowe koszule) można było wyżąć z niej kubeł wody. Potem karnawał się kończył; jeszcze ostatni biały mazur, gasła cała feeria i zaczynało się beztaneczne życie trwające resztę roku.

Instytucja karnawału była dość ciekawym przykładem, do jakiego stopnia kultura mieszczańska nie umiała wytworzyć własnych form; jak bardzo była w tym pod uciskiem tzw. arystokracji i ziemiaństwa, z którego w znacznej części „inteligencja” w Polsce zdegrengolowała. W wielkim świecie karnawał był to generalny zjazd wszystkich dzielnic, rodzaj targów małżeńskich; był zresztą jedną z form świętowania, trwającego cały rok. W sferze ziemiańskiej, gdy prace rolne były ukończone, gdy w kabzie było nieco grosza a w piwnicy wina, z dawien dawna odwiedzano się kuligami, zjeżdżano do miast i miasteczek, również aby pokazać sobie wzajem synów i córki, aby swatać i krzyżować swoje młode. W mieście, gdzie ludzie mogą się widywać ciągle, takie kontakty traciły poniekąd swój społeczny sens; mimo to, instytucja karnawału utrwaliła się i w mieście. Wiem oczywiście, że można ją wywieść od pogańskich orgiastycznych tradycji; ale nie mam zamiaru sięgać tak daleko, pragnę jedynie wskazać tutaj parę jej dość paradoksalnych rezultatów.

Przede wszystkim, karnawał magnacki czy ziemiański kojarzył się z pojęciem wywczasu. W mieście natomiast w sferze ludzi pracujących, przypadał on w pełnym sezonie pracy. Po przetańczonej nocy,  urzędnik szedł do swojej budy, młody lekarz do kliniki, student na wykłady. Biura, szpitale funkcjonowały swoim trybem. Jak to połączyć z conocnym tańczeniem do upadłego? Toteż wzięty tancerz chodził przez te dwa miesiące w dzień jak błędny, w nocy wyciskał ostatek sił czarną kawą, winem, koniakiem. Pod koniec karnawału bywał rozpity na dobre. Wątlejszy dostawał krwotoku płuc. Iluż młodych ludzi wykoleił karnawał, te dwa miesiące nierealnego życia, przewracającego wszystkie wartości do góry nogami!

Niedorzeczność tej formy zabaw na gruncie burżuazyjnym objawiała się i czym innym. Tradycyjne tańce, urodzone w pałacach, na wielkich salach balowych, przechodziły do coraz mniejszych mieszkań. Dziś da się ślicznie tańczyć bluesa na paru metrach kwadratowych posadzki. Ale jak w niedużym pokoju, szumnie nazwanym salonem, wyglądały kadryle, kotyliony, – mazur zwłaszcza – bez których szanująca się zabawa nie mogła się odbyć? Stąd owe figury mazurowe, przez wszystkie ubikacje łącznie z kuchnią, prowadzone przez zziajanych Fikalskich, ale jakże mało mające wspólnego z tańcem!

Ale największe barbarzyństwo ujawniło się w powszechnym obowiązku tańca. Dziś tańczy kto chce, kto ma warunki i kwalifikacje po temu; nawet w dancingu jedni tańczą, drudzy sobie rozmawiają spokojnie, inni ssą w barze koktajl prosto od jakiejś krowy. Dawniej, ponieważ całe życie towarzyskie skupiało się na owym przez cały rok wyczekiwanym karnawale, gromadził on wszystkich. I każdy, czy prosty czy krzywy, czy miał słuch czy nie, czy umiał czy nie umiał, – a taniec jako umiejętność był w klasie średniej, u mężczyzn przynajmniej, w wielkim zaniedbaniu, – musiał tańczyć. Inaczej ściągał na siebie opinię człowieka bez wychowania, pasożyta, który przychodzi wyjadać kolację. Zawsze były jakieś panny które „siedziały”. Jakaś brzydka czyjaś kuzynka wołająca o zmiłowanie. Niech będzie tancerz jaki chce, byle był. Jeszcze tańce wirowe mógł nietańczący gość sabotować, ale kiedy przyszły tańce angażowane które były głównym wypełnieniem wieczoru, obchodzono sale i wyławiano wszystkich mężczyzn zdatnych do służby – cenzus równie rozciągliwy jak w czasie wojny. Zawsze zresztą – o ile przedstawił inne szanse życiowe – kawaler mógł być przez jakie boże dziewczę wybrany, a wówczas odmowa równała się najczęściej niegrzeczności.

Cóż za widok! Pokazano nam raz w kabarecie takiego autentycznego kadrylo-mazura z owych czasów, nic nie przesadzając; wystarczyło, aby pęknąć ze śmiechu. Iluż godnych, przyzwoitych i inteligentnych ludzi dyskredytowało się, podskakując jak wróbel na nitce, przytupując nie w takt, komiczni, przeraźliwi. I nikt tego nie uniknął; bo nawet kadryl, który był tańcem konwersacyjnym, „chodzonym”, kończył się najzdradliwszą Galopką z figurami. Była to niby złośliwa pułapka, bo właśnie kadryl to był taniec, do którego poszukiwani byli panowie poważni, epuzerzy. Rozmowa zaczynała się od byle czego, a mogła się skończyć oświadczynami; i w chwilę potem ów odpowiedzialny konkurent zmieniał się w ledwodrypę od siedmiu boleści, depcącego po nogach w galopce.

Wszystko to wydaje się błahe ale miało swoje bardzo poważne znaczenie. Bo karnawał przy braku innych terenów spotykania się płci odmiennych zachował i w miejskiej sferze charakter targów małżeńskich; zawsze rezultatem jego była pewna ilość oświadczyn i zaręczyn. Ale dobór odbywał się w tej sferze na swoistych zasadach. Kandydata na męża kwalifikowało jego stanowisko, zdolność utrzymania rodziny. Tym samem, dobrzy fachowcy, mole książkowe, pilni pracownicy, poważniejsi panowie, mieli for. Stąd zabawne poplątanie. Bo niewątpliwie taniec sam w sobie ma charakter zalotów, zabiegów przedpłcennych – jak mówi nieoszacowany Kurkiewicz – jest jednym z elementów doboru płciowego. Coś niby turniej, w którym mężczyzna ma się wykazać zręcznością, dziarskością, wdziękiem. Ale tutaj z tą paradoksalną poprawką, że ci którzy się najlepiej „wykazywali” w tańcu, to były przeważnie zawodowe nieroby, karnawałowe łaziki, w najlepszym zaś razie ludzie młodzi, bez stanowiska, nie nadający się (na razie przynajmniej) do małżeństwa. W tych warunkach trudno o większy absurd niż łączenie przeznaczeń małżeńskich z turniejem tanecznym. Wprawiano młodą dziewczynę w trans szału, po to aby jej kazać wybierać z rozsądkiem. Wnoszono w jej duszę nieuchronny zamęt; z kim innym idealnie się jej tańczyło, w innego ramionach drżała rozkosznie – a innego za podszeptem rozsądnej matki, brała na oko jako kandydata na męża. Ale co więcej, tego przyszłego męża stawiano w możliwie najgorsze warunki. Ten sam kandydat, nieraz tęgi i wartościowy człowiek, w którym panna mogłaby się szczerze zakochać (jak dziś na przykład) jako jego uczennica, podwładna czy koleżanka w biurze – na jakimkolwiek terenie zresztą, z wyjątkiem tańca – musiał jakby umyślnie pokazywać się ze swej najsłabszej strony; w tym w czym go bił na głowę lada dureń. Na tym gruncie, pocieszne były owe zaloty, cierpiane z roztargnieniem, niezręczne, przerywane co chwila przez jakiegoś fircyka, który porywał pretendentowi pannę w pół słowa sprzed nosa i odnosił mu ją pobladłą z tanecznej rozkoszy. A cóż dopiero, kiedy ten pan na stanowisku, prokurator, lekarz, czy profesor uniwersytetu, podrygiwał w tańcu bez wdzięku, kiedy młoda dziewczyna widziała biegnące za nim drwiące spojrzenia i rumieniła się za niego! Słowem inteligencki karnawał był instytucją kojarzenia par, przy równoczesnym dyskredytowaniu przyszłych mężów w oczach przyszłych żon i niezdrowym rozszczepianiu serc panieńskich w samem zaraniu decyzji. Ileż kompleksów musiało się wytwarzać, które najpoważniej zaciążyły – wręcz fizycznie! – na losach takich małżeństw.

Jeszcze niedorzeczniejszy i okrutniejszy był karnawał w stosunku do wielu panien, które zmuszał do wystawienia się na pokaz, do podejmowania kobiecej walki o byt w warunkach również najniekorzystniejszych. Znowu ta sama historia; dzielna, inteligentna dziewczyna, której zalety można by ocenić na właściwym jej terenie – tam na sali balowej, beznadziejna weteranka kilku karnawałów, w zbyt opatrzonej sukience, wystawiona na banalne rywalizacje, wyczekująca pod okiem mamy aż się ktoś do niej zbliży, sterczała nieraz do rana z powściąganymi łzami w oczach, lub też uciekała w pełni balu pod pozorem bólu głowy, aby w domu gorzko płakać do rana. Kilkadziesiąt bukiecików które gromadziła „królowa balu” – najczęściej koronna gęś – to było tyleż skalpów zdartych z głów skromniejszych rywalek.

Stanowczo, mimo wszystko co można by zarzucić naszej epoce, ludzie żyją dziś jakoś dorzeczniej, swobodniej i elastyczniej. Nawet taniec odzyskał swoją godność i sens, gdy wcześniej był rajfurem małżeńskim, i to rajfurem niezręcznym i nielojalnym. I kiedy mi się zdarzy rozejrzeć po dzisiejszym boisku tanecznym, gdzie dobrane pary kręcą się bezinteresownie w spokojnej harmonii, a potem przypomnę sobie dawną salę balową o siódmej rano; straszliwy rząd matek dogorywających pod ścianą, ale jeszcze ścigających nienawistnym wzrokiem krzywdzicielki swoich niedotańczonych córek i schrypłego wodzireja z błędnym wzrokiem, obwieszonego papierowymi orderami, ryczącego swoje „urrrra! z życiem panowie! dziś, dziś, dziś”; i owo pospolite ruszenie pociesznych mazurzystów, którzy za godzinę, ledwie zdoławszy się trochę obmyć, pójdą, wpół przez sen, z ciężką głową sądzić, leczyć, operować, wykładać, egzaminować, – muszę stwierdzić, że to był dopiero prawdziwy „szał tańca”. Nawet nie szał, ale wścieklizna tańca, przeciw której dzisiejszy dancing jest błogosławioną szczepionką.

Tyle T. Boy-Żeleński.

Gen dobry!

Powyższy tytuł może sugerować, że skoro jest dobry gen, to zapewne jest też zła, mniej doskonała jednostka dziedziczności. Wszystkich oczekujących na analityczne, genetyczne wypracowanie, oraz wszystkich zwiedzionych powyższym tytułem – przepraszam. Nie mam zielonego pojęcia o genetyce, dlatego artykuł nie będzie o badaniach genetycznych, o DNA, genotypach, haplogrupach czy innych dla mnie niezrozumiałych zagadnieniach. Będzie natomiast o zachowanych na piśmie „wybrykach” naszych przodków.

Przeglądając stare, archiwalne księgi, natrafiałem czasem na akty, których zapis odbiegał nieco od szablonowych wpisów większości metrykalnych aktów. Gros takich przypadków stanowiły wpisy w aktach ksiąg zgonów i w alegatach. Były to wzmianki o samobójstwach, ofiarach morderstw i nieszczęśliwych wypadków. Niektóre takie akty są skarbnicą wiedzy o starych dziewiętnasto i wczesno dwudziestowiecznych czynnościach i sposobach postępowania ówczesnych służb policji, prokuratury i sądów w takich przypadkach. Można to wywnioskować na podstawie jednego, góra dwóch zdań wpisów poczynionych przez duchownych powołujących się na odnośne pisma wspomnianych organów. Pochówki pod krzyżem, na rozstajach dróg, pod cmentarnym murem stanowiły nierozłączny obrzęd postępowania z denatami w omawianym okresie. Wydawać by się mogło, że takie wpisy są wyłączną domeną aktów zgonów. Trudno sobie wyobrazić podobne wpisy w aktach małżeństw i urodzeń. Te, w moim odczuciu, emanują radością narodzin, lub szczęściem ledwo co poślubionych małżonków. A jednak. Byłem kilka razy zaskoczony. Ostatnio w księdze urodzenia natrafiłem na taką niespodziankę. Ktoś złośliwy z racji gry słów dziecko-niespodzianka, powiedziałby – trafiłeś facet na kinder niespodziankę.

Wertując stare dziewiętnastowieczne księgi urodzeń, kilkakrotnie natknąłem się na wzmiankę księdza o ojcach nowonarodzonych dzieci wywiezionych na Syberię. Początkowo uważałem fakty zesłania za chwalebne. Miło łaskotały mnie one po sercu. W kraju gdzie jedno powstanie goniło kolejne powstanie, nie brakowało ofiar carskich represji. Na wzmianki o zsyłkach w głąb Rosji reagowałem raczej pozytywnie przyjmując je za wynik rozprawienia się carskich siepaczy z krnąbrnym narodem. Zwłaszcza tu, w indeksowanej przeze mnie świętokrzyskiej parafii. W miejscu w którym ze względu na występowanie licznych oddziałów powstańczych, oraz toczących się na tym terenie walk, głośno jest nawet dziś przy okazji różnego typu uroczystości z okazji Powstania Styczniowego. Z błędu w którym żyłem wyprowadził mnie krótki wpis pisany cyrylicą w akcie urodzenia. Piszę go w czytelnej dla wszystkich formie fonetycznej – „…katorej muż wysłan w Sybir za ubitie…” tu imię i nazwisko ofiary porywczego męża matki dziecka.

Innymi zachowanymi na papierze archiwalnymi wykopaliskami dokumentującymi poczynania naszych przodków, są artykuły znalezione w starych, pożółkłych gazetach. Poniżej zamieszczam dwa wycinki z warszawskich gazet okresu międzywojennego. Pierwszy z „Expresu Porannego” z 10.04.1931r , drugi z „Dzień Dobry” z 12.12.1935r. Nie komentuję ich. Pozostawiam je ocenie czytających. Pierwszy artykuł, o aresztowaniu pięciu aferzystów w Kielcach, wybrałem z racji bliskiej mojemu sercu relacji Warszawa-Kielce. Drugi zamieszczam ze względu na wzmiankę o moim kuzynie w trzecim pokoleniu, dzielnie „podstawiającemu czoła” swojemu ojczymowi. Życiorys reprezentującego go adwokata Hofmokla-Ostrowskiego zamieszczony jest w WikipediA. Moim zdaniem on też jest godny polecenia. Ja po zapoznaniu się z jego biografią mogę tylko zacytować klasyka – „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być…”

Jerzy Wnukbauma

 

 

W temacie stadła mam takie zdanie; Leci ten czas nieubłaganie…

Statystyki GUS wykazują największy przyrost naturalny ludności w październiku. Jednoznacznie  oznacza to, że ludziom – tu powiedzmy skromnie – najpilniej do kobierca w styczniu i z początkiem lutego, czyli w karnawale. Wzorem kuny, nietoperza i wielbłąda, które jak wiadomo, parzą się w tych miesiącach i człowiek najczęściej w styczniu i lutym szuka sobie pary. Wyjątkiem są; koty – dla nich zarezerwowany jest marzec, oraz kobiety w okresie rozrodczym, dające sobie w szyję – one zdaniem starszego pana mają wszystkie miesiące w dupie. Karnawałowa atmosfera w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, podziałała również na mnie i moją przyszłą małżonkę. Było to dokładnie…?

Jak zapamiętać datę rocznic własnego ślubu? To proste. Wystarczy raz o niej zapomnieć. Mina i zachowanie twojej żony da ci znać, że coś z tobą jest nie tak. Długo o tym popamiętasz. Piszę o tym, bo i ja raz zapomniałem. Teraz datę mojego ślubu zapamiętam do końca moich dni. Przypominam o niej sobie miesiąc wcześniej, a przygotowania do obchodzenia kolejnych rocznic, robię już z dużym wyprzedzeniem. Przezorny zawsze ubezpieczony. Tak się składa, że przede mną kolejna rocznica naszego ślubu. I to nie byle jaka. Okrąglutka i zasługująca już na medal. Nie wiadomo kiedy stuknęło nam z żoną pięćdziesiąt lat wspólnego pożycia.

Zbliżająca się rocznica skłoniła mnie do licznych retrospekcji. Przypomniałem sobie pierwsze nasze spotkanie, niekończące się rozmowy mówione szeptem, pierwsze pocałunki, poznawanie siebie nawzajem. Później szybkie przygotowania do ślubu. Zakup złotych obrączek. Ceremonia w USC. Przyrzeczenie przed ołtarzem i jestem jej wierny i nie opuszczę aż do śmierci. Pamiętam wszystkich naszych weselnych gości. Niestety czas zrobił swoje. Z pokolenia moich dziadków i rodziców, do naszych Złotych Godów dożyły tylko dwie osoby uczestniczące w naszym ślubnym przyjęciu. Z tamtego grona, żyją tylko „weselni goście” z naszego pokolenia – urodzeni po II Wojnie. Późniejsze pięćdziesiąt lat wspólnie spędzonych chwil, to już proza życia. Życia, które minęło nam jak z bicza strzelił.

Finałem moich wspomnień było przemyślenie, że chyba nie jestem mężem złym? Przeżyłem z żoną 50 wiosen i zim, co daje okrągłe 600 miesięcy, tygodni ponad 2,6 tysięcy, 18 250 dni i nocy, (te przeleciały nam jak z procy), 438 tys. godzin wspaniałych, 1mln 752 tys. kwadransów trwałych… Szczęśliwych minut z nią nie zliczę, sekundy nadal co sekunda liczę, a jeśli to was jeszcze nie wzrusza – przeżyłem z żoną koronawirusa. Młodym doradzam –  Gniew powstrzymać i „Będę Ci wierny” da się dotrzymać.

Przy okazji naszych złotych godów, przeanalizowałem też długości pożycia małżeńskiego moich przodków. Robiłem to wcześniej przy wpisywaniu kolejnych kuzynów i krewnych, ale bardziej skupiałem się na; datach, dzieciach, parafiach, nazwach ulic, nr domów, miejscach zamieszkania, nazwiskach świadków i rodziców chrzestnych… Tak działa mechaniczny, automatyczny zapis. Odfajkuj i zapomnij. Odfajkowywałem więc i przechodziłem nad tym do porządku dziennego. W ten sposób moje drzewo genealogiczne rozrastało się i kwitło. Brakowało w nim jednak czegoś. Zabrałem się więc do roboty. Lepiej późno niż wcale. Poszło szybko. Po wykluczeniu par przodków, w których jedna ze stron nie dożyła siedemdziesięciu lat, oraz po pominięciu par w których jedna ze stron była wdową, lub wdowcem, wyszedł mi wynik – zero trafień stuprocentowych, oraz kilka małżeństw z małym prawdopodobieństwem dotrwania ich do złotych godów. Z długotrwałym pożyciem moich krewnych, zdecydowanie lepiej jest w okresie powojennym. Tu są dwa trafienia. Pierwsza para postanowieniem z dnia 13 czerwca 1947 roku, na wniosek Warszawskiej Wojewódzkiej Rady Narodowej została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi. Druga para, kilka lat później, została uhonorowana pamiątkowym Medalem „Za długoletnie pożycie małżeńskie”. Starszej wersji obecnego Medalu za Długoletnie Pożycie Małżeńskie. Na ten właśnie medal, po spełnieniu papierologicznych wymogów, będę pretendował wraz z żoną niebawem.

Odnowienie przysięgi małżeńskiej w kościele trochę mnie bawi. Moim zdaniem wygląda to tak, jakby zwierzchnicy mojego kościoła dopuszczali mały, lub nawet kilka małych skoków w bok. Czego oczy nie widziały tego sercu nie żal? Chyba, że księża z góry zakładają, że nie doszło do rozpadu małżeństwa i wszystko jest Ok. Przecież nie doszło do złamania sakramentalnego – Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”. Hipokryzja. To jest przecież sakrament. Zresztą. Przedsmak odnowienia przysięgi małżeńskiej mieliśmy z żoną kilka lat temu przy okazji uroczystości  w naszej parafii. Nic wielkiego, nic takiego, zwyczajne tralalalala. Podsumowałem to kiedyś rymowanką.

Do kościoła przyszli – „Młoda” i „Młody”,
przed ołtarzem obchodzili swoje Złote Gody.
Młoda mówi- Pójdę zapalę Mateńce świeczkę,
bo przyprowadziłam Bogu zbłąkaną owieczkę.
Młody odpowiedział – Kogo chcesz oszukać?
Świecisz, – bo takiego męża to ze świecą szukać!

Prawda jest taka, że ja swoją żonę szukałem ze świecą. Niedawno natrafiłem na tekst napisany i zamieszczony równo czterdzieści lat przed naszym ślubem, w styczniu 1934 roku w warszawskim Expresie Porannym. Zaintrygował mnie jego podtytuł –  „Garść danych historycznych o małżeństwie”. Myślę, że wtedy gdy się ukazał przed laty, mogli go czytać moi dziadkowie. Mój ojciec z racji wieku co najwyżej mógł sylabizować jego tytuł „Gdy no-we sta-dła się ko-ja-rzą”. Czterdzieści lat, niby niewiele, a wyczuwam znaczny upływ czasu. Zresztą przekonajcie się sami. Poniżej ów artykuł w oryginalnym brzmieniu.

Gdy nowe stadła się kojarzą
Garść danych historycznych o małżeństwie.

 Tysiąc kobiet Salomona.
Wszak z biblii wiemy, że Jakub zaślubił dwie kobiety; Leah i Rachelę, z dwiema niewolnicami miał dzieci.  Ezaw – Bazemolę i Jodytę, ale już Roboam idzie znacznie dalej bo bierze 18 małżonek i 60 nałożnic, a najmądrzejszy z nich Salomon, ma aż 700 żon i 300 nałożnic. W wiekach średnich wiele ludów żyło w wielożeństwie. Nasz Mieszko I miał 7 żon z których jedna Dąbrówka skłoniła go do przyjęcia chrześcijaństwa. Skończyło się dobre. Nie można powiedzieć, że by to podniosło wartość kobiety. Toteż tam gdzie uprawiano wielożeństwo, kobieta była bardzo nisko ceniona, często mniej od domowego zwierzęcia.

 Kobieta-  czy koza
Wprawdzie o wsi murzyńskiej piszą  Jacezes i Storms, ale opowiadanie ich jest charakterystyczne; oto w pewnej osadzie afrykańskiej wybuchł hałas, rozeszła się wieść, że krokodyl porwał kozę. Wszyscy spieszą na miejsce wypadku, bolejąc szczerze nad stratą, którą poniósł właściciel. Tymczasem dowiadują się, że to nie była koza, ale kobieta, więc odchodzą. Tam znów, gdzie odczuwa się brak kobiet, mężczyzna spada w cenie, bo niejednego nie stać na własną żonę. Tak jest na przykład w Badu, gdzie się kupuje męża jak u nas w formie posagu, lecz przeciwnie kupuje się żonę od jej rodziny, składając okup. Tam mężczyzna nie mając środków na kupienie żony, wchodzi w spółkę zazwyczaj z kilkoma krewnymi męskimi i przy ich pomocy składa żądany okup. W ten sposób tworzy się wielożeństwo. Tak jest między ludem w Tybecie. 

 Raptus puellae
W Polsce jeszcze za Piastów, do połowy XIV stulecia młodzian upatrzywszy sobie dziewczynę, porywał ją, czasami i nie bez jej zgody; później nastał obyczaj, że ojciec chłopca kupował synową u rodziców dziewki, posyłając do nich dziewosłębów czyli swatów. Dopiero prawo Kazimierza Wielkiego uznało obyczaj porywania za kryminalny występek. Stąd w zwyczaj więc weszły wyłącznie swaty, albo małżeństwo służebne. Młodzieniec nie mający na kupno dziewczyny wchodził do domu jej rodziców na bezpłatną służbę, zasługując sobie pracą łaskę ojców a z czasem miał względy swojej ukochanej. Nic na skróty. Ślady tego zwyczaju pozostają w pieśni:
Cztery lata wierniem służył gospodarzowi –
Ranom wstawał, sieczkę zrzynał – Niech sam powi.
A to wszystko dla dziewczęcia – miło mi legło
Bo mi serce , jak żywiczka – do niej przyległo.
Małżeństwo służebne było i jest jeszcze w niektórych okolicach formą kupowania sobie żony, nie za gotówkę lecz za pracę.

 Targ na dziewczęta
Na zachodzie jednak w krajach przodujących kulturze europejskiej utrzymał się niemal do dni obecnych handel dziwnego rodzaju, który bardzo delikatnie zużytkował librecista popularnej przed kilku laty i u nas operetki pod tytułem „Targ na dziewczęta”. Notatka zamieszczona 22.VI.1797 w Timesie brzmi – „Czy przez zapomnienie, czy też przez miejską niechęć sprawozdawców z jarmarku Smiethfield nie możemy podać kursów cen kobiet na bieżący tydzień. Wzrastająca wysokość płci pięknej uważa wielu znakomitych pisarzy za oznakę budzącej się wyższej cywilizacji. Pod tym względem mógłby rościć sobie Smiethfield szczególniejszą pretensję i uchodzić za miejsce postępu i wydelikacenia uczuć to na jego łamach podskoczyły w ostatnich czasach ceny kobiet z pół na trzy i pół gwinei. Należy tu jeszcze dodać, że Smiethfield było to miejsce gdzie odbywały się stale jarmarki na bydło, między którymi sprzedawano też kobiety. Jeszcze w 1884 notowano w Anglii 20 przypadków kupowania żon. W Norwegii ostatnio są tego ślady w XVII stuleciu. W Niemczech zaś pod koniec XV wieku, ale w Anglii, jakkolwiek konserwatywnej, lecz uważanej nie tylko przez siebie, ale i przez innych za przodowniczkę cywilizacji był taki wypadek, jak podaje W.Schrelber w roku 1895.

 W uniwersyteckim Oxfordzie
Pewien wieśniak z okolic słynnego uniwersyteckiego miasta Oxfordu, sprzedał żonę z dokładnym wciągnięciem do ksiąg podatkowych, ale nie dopełnił jakiejś formalności. Sąsiedzi zwrócili jego uwagę na to, że sprzedaż nie jest ważną, poszedł więc żonę odebrać i związaną na sznurze 7 mil pieszo przeprowadził do Oxfordu, gdzie sprzedał ją za pół korony po raz drugi. Co najciekawsze, to to, że musiał za nią na rogatce miejskiej zapłacić myto jak od dwunożnego bydlęcia na sznurze 4 pensy.

 Ostatnia transakcja
Czy więc można się dziwić transakcji, zawartej 15 lat temu u nas w Polsce, a o której mówi dokument, znajdujący się w rękach autora niniejszego artykułu.  

Kapral
Policji Komunalnej
Wojsławice
18 czerwca 1919 r
nr 75
Wojsławice
Pol. Kom. pow. Chełmskiego
Do Sierżanta IV Okręgu

Załączam przy niniejszem umowę zawartą między Józefem Besiukiem a Józefem Maciejką o odstąpienie żony za 100 koron. Umowa ta została przeze mnie zabrana od Maciejki dn. 23-go czerwca r. b. który pokazywał mnie i pytał się, czy taka umowa będzie ważna. Nadmieniam, że obaj wymienieni są żonaci, lecz żaden z żoną nie mieszka. Maciepko ma lat 50, a Besiuk około 69. Maciejko, Besiuk, i świadkowie Aleksander Semeniuk i Szymon Bożuś są mieszkańcami wsi Wojsławice
KAPRAL POLICJI
(…) podpis

UMOWA
Ustępuję dobrowolnie moją żonę Annę Marię z Trubałów Bęsiuk i otrzymując od Maciejki Józefa za to sto koron (100 kor.) żadnej pretensji nie mam.
+++ Józef Bęsiuk
dn. 24. IV. 1919.
Świadczyli; A. Semeniuk (po polsku)
Filip Bożus (po rosyjsku)  

 Czy wychodząc za mąż w którymś tam kwartale przed laty pani Bęsiukowa przypuszczała, że stanie się po latach przedmiotem kupna-sprzedaży jak jej przed laty antenatki, wątpimy.
Franciszek Goliński

Tyle autor F. Goliński w temacie „Garści danych historycznych o małżeństwie”. Kończę i ja, bo muszę udobruchać żonę. Wpisując do mojego felietonu artykuł z przedwojennej, warszawskiej prasy, kontem oka zauważyłem, że moja małżonka zaczęła śledzić w kobiecych pismach anonse typu Kupię-Sprzedam-Zamienię. Kończę by ją udobruchać, w przeciwnym razie – Obym trafił w dobre ręce.
Jerzy Wnukbauma