Ostatnio natrafiłem w internecie na skan wydawanego przed wojną w Warszawie Expressu Porannego ze środy 8 kwietnia 1931 roku. W gazecie tej natrafiłem na artykuł Stanisława Czosnowskiego zatytułowany „Pije Kuba do Jakuba”. Zapewne pominąłbym go po przeczytaniu. Zwykle tak robię. Odfajkowuję i zapominam. Lecz nie tym razem. Ten przypomniał mi, że i ja przed laty napisałem kilka słów w tym temacie. Mój zatytułowałem „Genealogia z gorzałą w tle”. Ten przedwojenny artykuł sięgnąłem również z innego powodu – mianowicie spodobał mi się, bo pokazuje jak bawili się onegdaj faceci. Od tamtej pory świat poszedł do przodu. Współczesnym sarmatom nie wystarczają już trunki. Polacy coraz częściej sięgają po innego rodzaju chemiczne destylaty – narkotyki i dopalacze. Ostatnio w prasie ukazały się informacje o dotychczas mało upowszechnionym wspomagaczu męskich igrców – o wiagrze. „Rozsławili” ją uczestniczący w „męskich” zabawach na plebanii w Dąbrowie Górniczej panowie. W swych igraszkach postanowili cofnąć się do lat dziecięcych i pobawić się w starą dziecięcą zabawę – w pociąg, a konkretniej – w podczepianie się do tyłów wagoników. Na wszelki wypadek mojemu prawnukowi zmienię tekst znanej dziecięcej piosenki. Wstawię w niej moje słowa: – konduktorze morowy, byle nie do Dąbrowy.
Stanisław Czosnowski
Pije Kuba do Jakuba…
Stosunek Polaka do butelki zawsze był pozytywny. Gdy nie znał jeszcze gorzałki, ani wina, chętnie zaglądał do dzbana z piwem lub miodem.
Piwo jest jednym z najstarszych trunków, znanych jeszcze rzymianom, którzy je nazywali ” cerevisla”. W języku Gotów nazywało się „bior” – stąd germańskie „bier”. Z początku do wyrobu jego używali wyłącznie jęczmienia, a chmielu zaczęto używać dopiero od X w. W Polsce piwo było już znane w czasach przedhistorycznych. Gallus, opisując postrzyżyny u Piasta, wspomina o cudownym pomnożeniu piwa. Do rozpowszechnienia piwa w naszym kraju przyczynia się Ludgarda, żona Przemysława II, która w Kaliszu założyła pierwsze, wielkie browary. Wyrób piwa udoskonalono jednak dopiero za Zygmunta Augusta i z czasem zasłynęły w Polsce Piwa częstochowskie, wareckie, łowickie, końskowolskie, drzewickie i inne.
Narody północne oprócz piwa, chwaliły sobie i miód. Sam wyraz „miód”, jak dowodzi Czacki, Jest pochodzenia islandzkiego; w formie „miod” użyty jest w najstarszych pomnikach piśmiennictwa islandzkiego z XI w. W Polsce i na Litwie miód rozpowszechniony był od najdawniejszych czasów. Stare pieśni litewskie wspominają o sławnym miodzie kowieńskim. Zygmunt August upomniał się u swych dzierżawców litewskich o dostawę miodów polnych na stół królewski, karcąc ich: „bo u nas piją, a wy na rok naznaczony nie dostawiacie”.
W XVIII w. zaczęto u nas uważać miód za napój pośledniejszy i mniej dystyngowany. Podawano go np. zamiast wina w Popielec, na znak umartwienia. Biskup Krasicki, który w pismach swych lubił moralizować, choć prawdopodobnie mrużył przytem jedno oko, nawołuje do zaniechania picia kosztownych win zagranicznych i powrotu do miodu, jako napoju krajowego i zdrowego, który „krwi nie zapala”.
Pierwsze wiadomości o gorzałce w Polsce pochodzą z XIV w. Z czasów króla Olbrachta dochowały się spisy dochodów królewskich z miast i tam wymienione są różne gatunki wódek. Wina importowanego przeważnie z Węgier.
Popularna w ostatnich latach – ale nie wśród smakoszów, – „Złota Reneta”, jak się okazuje, ma jednak starożytnych protoplastów, próby bowiem produkcji win krajowych w Polsce sięgają odległych czasów. W kunszcie tym – jak i we wszystkich innych wówczas – przodują klasztory. W 1203 r. przy klasztorze Cysterek w Trzebnicy założono winnice i sprowadzono z zagranicy winogradników, a z 1257 r. zachowało się w tej sprawie nadanie Bolesława Wstydliwego dla klarysek z Zawichostu. Za Władysława IV wojewoda Ossoliński, który usiłował obchodzić się bez produktów zagranicznych, dawał na ucztach „miasto włoskiego wina maliniaki smakowite: było i polskie wino z Sędzimirskiego kraju, białe i czerwone”. Próby te nie powiodły się jednak, skoro późniejsi pisarze ubolewają, że ” w Polszcze zbyt mało myślano o winie narodowem”.
Za to myślano dostatecznie o winie zagranicznem i pocieszno się niem gruntownie. W muzeach możemy dotąd podziwiać potwornych rozmiarów naczynia, z których pijali nasi przodkowie.
Dobry kielich przeciętnie mieścił garniec wina. Niekiedy zwał się „Vitrum Gloriosum” i w hierarchii najwyższe trzy miał miejsca, niekiedy „Corda Fidelium” i „pysznił się, że sam Cześnik przed nim ze strachu zmykał, a zwalił Chorążego, choć jak beczka łykał, niekiedy zaś przez przekorę monstrum takie nazywało się „Naparsteczkiem” jak informuje nas Morawski.
Był jeden kielich, z którego pijał August II i car Piotr Wielki. Obaj monarchowie wystawili mu stosowne dyplomy, a gdy kielich ten przeszedł później w posiadanie Sapiehów, to w takiej był u nich estymie, że wydobyciu go z kredensu towarzyszyć musiały honory i asysta przy kotłach i trąbach.
O jednym z takich kielichów jest anegdota, że był tak ogromnej pojemności, iż nikt duszkiem nie mógł go wychylić. August II wyznaczył więc hojną nagrodę dla zwycięzcy. Wielu próbowało – napróżno! Wreszcie do turnieju stanął pewien mnich, ale piwniczy Królewski, który miał z nim jakieś osobiste porachunki dolewając mu puchar, zręcznie rzucił doń zdechłą mysz. Nie stropiło to świętobliwego męża; wychylił duszkiem, poczem rzekł: „Najjaśniejszy Panie! Wino masz zacne, ale podczaszy djabła wart – nie pilnuje, aby muchy do wina nie wpadały”.
Do kielichów największego kalibru zaliczały się roztruchany, które wyrabiano przeważnie ze srebra lub złota, nadając im fantastyczne kształty lwa, gryfa lub pawia. Kielichy te zwykle ofiarowano tym, do których z nich przepijano.
Gdy na uczcie podochocenie dochodziło do szczytu zaczynano pić z kijów. Kij był szklany, dęty i tak skonstruowany, że kto go do ust przyłożył musiał już wychylić do dna, inaczej bowiem został obryzgany, a w dodatku współbiesiadnicy wlewali mu za kołnierz kielich zimnej wody.
Były także kielichy o krótkiej nóżce, bez podstawy. Taki kielich nazywał się „Kulas”, nie można go było bowiem postawić i nieustannie musiał przechodzić z rąk do rąk. Stąd zwrot „Kielich okrężny”. Na jednym z takich kielichów wyryty był dwuwiersz:
„Wielkąś krzywdę mi wyrządził, większą ja ci zrobię;
Tyś mi jedną nogę uciął – ja ci utnę obie!”
Pomysłowość szlachecka w tej dziedzinie nie miała granic. Gdy np. generał Madaliński, który przez całe życie za kołnierz nie wylewał, na starość zapadł na podagrę i uroczyście ślubował, że odtąd kielicha do ust nie weźmie – przyjaciele jego byli niepocieszeni. Nie mogąc go skłonić, by odstąpił od tak nierozsądnych ślubów, uciekli się do takiego fortelu; zamówili dla generała specjalne naczynie w kształcie armaty i wręczyli je w dniu imienin.
Nie trzeba dodawać, że tę armatę nabijało się nie prochem, lecz garncem wina. Tu już solenizant nie mógł się sianem wykręcić, bowiem co armata, to nie kielich, a on wszak ślubował tylko kielicha już do ust nie brać. Tak przyparty do muru musiał wychylić to działo co smutnie się skończyło; zmarł w kilka dni potem, a mówiono o nim, że jak na generała przystało – poległ z armaty.
Z opisy zasobnej piwnicy w magnackim dworze przytoczymy jeden fragmencik; wisiała tam na łańcuchach ogromna beczka zawierająca 300 garncy wina, cała obrośnięta kożuchem, niby niedźwiedź. Nazywano ją z szacunkiem „Panią Matką” a butelki z niej ściągnięte „dziadkami”. Z takim to zasobem amunicji i z takim arsenałem grubokalibrowej broni przodkowie nasi wyruszali na oblężenie fortecy Trzeźwości. Czyż mogła się ostać?
Tyle stary przedwojenny artykuł. Zachowałem w nim autentyczną pisownię. Od siebie dodam, że od wspomnianej armatki może pochodzić powiedzenie – „Strzelić lufę”. Ale to chyba już inne, mocniejsze trunki.
Zabawa zabawą, ale nadchodzi kiedyś czas gdy się ona kończy. Gdy goście wyjdą i zostanę z żoną sam, biorę ją za rękę, idziemy do innego lokum. Tam biorę w rękę mokrą, małą czareczkę (zawsze musi być mokra, praca na sucho jest niedopuszczalna), wsadzam w nią delikatnie dwa palce, badam czy nie wejdzie trzeci i delikatnymi ruchami posuwistozwrotnymi oraz okrężnymi penetruję otwór do samego dna. Nie przerywam nawet wtedy, gdy słyszę i widzę cichą aprobatę żony. Na koniec wlewam płyn, robię jeszcze kilka ruchów ręką i gotowe. Zrobiłem swoje. JA TAK MYJĘ KIELISZKI DO KONIAKU! Jeszcze tylko spłukanie czystą wodą, wytarcie do sucha i jestem wolny.
Jerzy Wnukbauma