Na obraz i podobieństwo – więcej światła.

Niedawno spotkałem się z ciotką. Ucieszyłem się na jej widok i uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Nie widziałem jej ładnych kilka lat. Suszenie przeze mnie ząbków ciotka skomplementowała słowami;

– Masz jeszcze piękne zęby.

– To po matce! – odparłem z niegasnącym uśmiechem.

– Niemożliwe! Pasowały? – zauważyła ciotka.

 

Powoli wchodzę już w wiek, po przekroczeniu którego można bezkarne przechodzić przez tory kolejowe, oraz pokonywać skrzyżowania na czerwonym świetle. Pomimo to faktycznie wciąż mam jeszcze swoje „po matce zęby”.  Po powrocie do domu zastanowiłem się co jeszcze mogłem odziedziczyć w genach po moich rodzicach i przodkach. Na swoje potrzeby stworzyłem własne archiwum x. Zacząłem od Adama i Ewy.

Dawniej sądzono powszechnie, że kobieta w ciąży przez zapatrzenie w sposób świadomy (lub podświadomy), ma wpływ na płeć i wygląd swojego dziecka. Siłę wyobraźni ojca wykluczano ponieważ uważano, że odnosiła się tylko do krótkiego czasu kopulacji. Murzyn zrobił swoje i nie miał dalszego wpływu na swoje dzieło. Za uformowanie płodu odpowiadała matka. To jej wyobraźnia działała od chwili poznania partnera, poprzez moment poczęcia, aż do chwili rozwiązania. Dlatego w niektórych miastach włoskich, żony od przezornych mężów dostawały tabliczki porodowe (desco da porto) będące obrazkami ślicznych małych dzieci. Częste spoglądanie na owe obrazki miały wykluczyć zapatrzenie się, a w wyobraźni kobiet miało ukształtować się dziecko na obraz i podobieństwo jego ojca. Cechy dzieci poczętych z małżeńskiej zdrady także tłumaczono mimowolnym zapatrzeniem się na kochanka. Uczeni lekarze włoscy udowodnili zdradzonemu mężowi, że jego ślubna małżonka tak bardzo zafascynowana była czarną skórą jego służącego (murzyna), że powiła mu czarne dziecię. Ówcześni lekarze uważali także, że silne przeżycia matki mają wpływ na wygląd noszonego w jej łonie dziecka. Opisywali w uczonych rozprawach o historiach kobiet w ciąży przerażonych widokiem zwierząt i później rodzących dzieci z ich głowami. Pisano o kobietach widzących języki ognia sięgające aż nieba i rodzące dzieci o skórze czerwonej jak płomień, o niewiastach przestraszonych przez myszy lub płazy i rodzące dzieci z ich znamionami na skórze. Terapię tych przypadłości opracował znany szwajcarski medyk Paracelcus. W jednej ze swych rozpraw pisał on;

„Załóżmy, że masz przed sobą dziecię, które nosi na swoim ciele widoczne i barwne znamię w kształcie robaka, przy czym znamię jest niemal identyczne co żywe stworzenie. Po pierwsze, odpytaj matkę o typ, wielkość, kolor i formę robaka, a także o wszystkie okoliczności, jakie towarzyszyły powstaniu jego wizerunku tj. o pogodę, dzień, godzinę i minutę w którym zobaczyła to okropne stworzenie. Jeśli skaza jest rezultatem strachu czy przerażenia kobiety, to zrób wszystko, co możliwe, aby powtórzyć to samo doświadczenie u jej dziecka w chwili, gdy pokażesz mu robaka podobnego do tego, którego wizerunek ma na swym ciele. W ten oto sposób, używając żywego odpowiednika stworzenia, którego przeraziła się matka i o którym nieustannie myślała, możesz wymazać te wstrętne znamiona ze skóry jej dziecięcia.”

Taki wtedy tlił się kaganek „oświaty”. Teorię zapatrzenia i matczynej imaginacji odrzucono dopiero pod koniec XIX wieku, jednakże ma ona swoich zwolenników także i dzisiaj. Czasy się zmieniły. Gdy ulice miast zaczęto oświetlać gazowymi latarniami, w proces powstania człowieka zaprzęgnięto krew. Naukowcy zaczęli pisać i mówić o kopulacji jako o mieszaniu krwi, a rodzące się dzieci były krwią z krwi ich rodziców. Można było być obciążonym; dobrą lub złą krwią, szlachetną, błękitną lub pospolitą krwią. Krew psuła się i burzyła. W medycynie królowało upuszczanie krwi i stawianie pijawek. Zaprzestano bronić wiarołomne żony. Zdradzony mąż nie dał się już nabrać, bo skoro nie jego krew to czyja? Powiedzenie – o swym dziecku „moja krew”, w języku polskim jest wciąż zakorzenione głęboko. Powiedzenie to z pewnością wyprze inne, nowe, bo w dobie żarówki naukowcy doszli do wniosku, że o płci dziecka decyduje wyścig plemników. Tu zwycięzca bierze wszystko. O cechach i wyglądzie dziecka od chwili poczęcia w łonie matki, decydują jednakże już geny. Po przodkach dziedziczymy nie tylko domek z ogródkiem i zgromadzony przez nich majątek, ale także; osobowość, temperament i wygląd. Pewne ich cechy (zapisane w genach) przemierzają przez pokolenia i przekazywane są dopiero wnukom i prawnukom. Sam jestem tego doskonałym przykładem. Przypominam sobie jak matka wspominała, że za każdym razem, gdy babka sadzała mnie na swoje kolana mówiła, że jestem „całym dziadkiem”. Czy jestem jego kopią? Dziś nie ma już nikogo kto jednoznacznie mógłby to stwierdzić. Na dzień dzisiejszy skłaniam się do hipotezy, że jego obraz został mi dany w akcie stworzenia, a podobieństwo musiałem wypracować sobie sam. Z genetyki czyli nauki o genach dowiedziałem się niewiele. Zapamiętałem tylko co mówi jeden gen, gdy spotka drugi gen. – Halogen! Zatem, wszystko powinno być jasne. Jednakże nie jest. Mój czas też zatrzymał się w miejscu. Jestem zwolennikiem starych żarówek, lecz w moim przypadku mogą one być co najwyżej powodem do wyjścia ze ŚTG – genexitu.

Jerzy Wnukbauma