Wigilia naszego czasu

Wigilia naszego czasu
Inna niż wszystkie bo tamtych nas już nie ma
kalendarze odliczyły dni utopiły w szarej codzienności
nasze zielone emocje i oczekiwania
czas zakpił z jednego sensu myśli
zostawił ślad w zakrętach i pytania o dalszy ciąg
osadzeni bez wyboru na wirującej Orbicie
krążymy w samotnym korowodzie
dzieci jednego księżyca i jednej epoki
świętujemy Boże Narodzenie
bo to tutaj na Ziemi a nie w przestworzach
ta Boska droga do Betlejem
czas zaznaczył to miejsce od ponad dwóch tysięcy
a ta ubogość narodzonego zadziwia i budzi lęk
bo skąd ta jasność na Drodze
ale ciągle w nas mieszka dziecinny nastrój
tamtego magicznego wieczoru
kiedy niebo zapali pierwszą gwiazdkę
pomyślmy o bliskich i niemożliwym
jak poznać smak rodzinnego świętowania
kiedy nie można być razem
w ramie tradycji stroimy zielone drzewko
obdarowane prezentami
może to jego żywiczny zapach przypomina
o więzi z naturą daje poczucie bezpieczeństwa
na stole białym podzielone życzenia
dla nieobecnych kruchym opłatkiem
kapiące łzy świecy sianko rybia łuska
zamyślenie wspomnienia i kolęda
a nasz spłoszony lęk ukrywa się
w wigilijnej ciszy i przywołuje do nas
Aniołów z szopki betlejemskiej
B.Kocela grudzień 2020

Kobiety, dzieci i ryby…

Ani się obejrzałem jak zindeksowałem prawie wszystkie księgi z parafii Sędziszów. Oprócz Sędziszowa indeksowałem także inne świętokrzyskie parafie. Parafie, za każdym razem to podkreślam, nie będące w kręgu mojego zainteresowania. Prawie codziennie, z małymi przerwami, wyłuskiwałem ze sfotografowanych w AP Kielce ksiąg, istotne dla poszukiwaczy korzeni dane genealogiczne i zapisywałem je w odpowiednich arkuszach w formie cyfrowej. Poświęciłem kilka ładnych lat na żmudną pracę przy komputerze. Lata samozaparcia i wielu wyrzeczeń. Lata zysków i strat. Strat w postaci kilku wyeksploatowanych komputerów. Zysków, bo przybywało mi indeksów na liczniku. Czerpałem też małe korzyści, a mianowicie, poszerzałem swoją wiedzę. Natrafiałem też na ciekawe akty tzw. perełki. Podczas indeksacji, prócz poszerzenia wiedzy o mieszkańcach świętokrzyskich wsi, towarzyszyły mi różnego rodzaju przemyślenia. Nazbierało się ich trochę. Starczyłoby na mały zarys mieszkańców niejednej parafii. W przypadku Sędziszowa od XVII, do XX wieku. Dokładniej od 1632 do 1900 roku. Może kiedyś skuszę się na takie opracowanie. Dzisiaj jednak nie pora na „naukowe” podsumowania. W świetle protestów kobiet na ulicach polskich miast, poruszę temat „Piekła Kobiet” w świetle dotychczas zindeksowanych przeze mnie archiwalnych ksiąg.

Aby odnieść się do zagadnienia nierówności płci, trzeba sięgnąć do samego początku. Do Adama i Ewy. Wydaje mi się, że sam proces stworzenia przez Stwórcę kobiety jest dla kobiet trochę upokarzający. Dlaczego? Bo do jej stworzenia wystarczył Panu Bogu tylko gest, skinienie, klaśnięcie w dłonie lub wypowiedzenie krótkiego słowa, np. – Niech się stanie, czy jak w przypadku Adama – „Uczyńmy człowieka na nasz obraz…” Przy całej boskiej wszechmocy kobieta została jednak stworzona z kawałka gnata – żebra Adama. Pramatce Ewie przypisuje się też grzech pierworodny. Adam potraktowany jest w Biblii znacznie łagodniej. Występuje w niej jako pierwsza ofiara babskiego kuszenia. Zrobił swoje i za babskie grzechy musiał odejść z Raju. Do dzisiaj w kościele uważa się, że za sprawą biblijnej Ewy na świat przychodzą owoce grzechu pierworodnego. Owszem! To są zapożyczenia ze Starego Testamentu. Z wiary Starszych Braci w Wierze. Jednak jakby nie patrzeć różnicowanie płci jest; przejęte, kontynuowane i starannie eksponowane przez Kościół. Po wsze  czasy.  Amen.

Wróćmy jednak do metrykalnych ksiąg. Przy poprawności pisowni męskich nazwisk, pozwalających dokładnie wskazać kto jest kim, w starych księgach występują gramatyczne rozbieżności żeńskich odpowiedników nazwisk. Konia z rzędem temu kto wytypuje poprawnie nazwisko: Wojciechowej, Janowej, Wojcieskiej, Pawłowej… Bóg jedyny wie czy Kowalowa, Kowalszczonka, Młynarzowa, Stelmaszczonka, Piwowarczonka są nazwiskami czyichś  przodkiń, czy też określeniami zawodów ich mężów lub ojców. Nie lepiej jest gdy chodzi o imiona. Wszystkie żeńskie imiona występują w dosyć wąskim zakresie. W parafialnych księgach dominują Marianny, Katarzyny, Agnieszki, Zofie. Nic lub prawie nic poza nimi. Tylko sporadycznie występują Ewy, Barbary, Genowefy, Balbiny, Kunegundy… Do końca XIX wieku żadnej Marii. To imię zarezerwowane było wyłącznie dla Najświętszej Marii Panny. Pod koniec indeksowanych przeze mnie parafii, nieśmiało pojawiają się żeńskie odpowiedniki męskich imion – Bronisława, Władysława, Stanisława, Leona, Julianna, Eugenia, Aleksandra… Na niektóre, dzisiaj pospolite imiona kobiet takie jak; Irena, Celina, Paulina, moda zapanowała stosunkowo niedawno. Mniej więcej w tym samym czasie za sprawą mody coraz częściej rodzice nadawali dzieciom więcej niż jedno imię. W drugiej połowie XX wieku w parafialnych księgach, pojawiają się obce imiona; Megan, Syntihia, Izaura, Tatiana… Dałem temu wyraz w wierszu „Odbieram wnuka z przedszkola na Woli”.

W starych księgach urodzeń i małżeństw zauważyłem też inne znamiona dyskryminacji kobiet. Czytając i analizując wszystkie księgi urodzeń, które przeszły przez moje ręce, niejednokrotnie zastanawiałem się czy na chrzcie dziecka była obecna jego matka. W końcu, kilka godzin po porodzie była w nie najlepszej formie położnicą. Stosowany w księgach urodzonych szablonowy zapis nie pozwala jednoznacznie tego potwierdzić lub wykluczyć. Z aktów wiadomo tylko, że dziecko płci takiej a takiej jest „zrodzone z jego żony…”. Szablonowy zapis aktów urodzeń pozwala też szybko określić moralność kobiet. W znacznej większości aktów urodzeń w których urodzenie dziecka zgłasza akuszerka, matką jest niezamężna panna lub wdowa. Przy wdowach rekordzistkach widnieją zapisy księdza o kilkuletnim stażu bycia singielką. Jako ciekawostkę podam, że spotkałem się z dzieckiem urodzonym dziesięć lat po śmierci… Tu zrobię krótką pauzę, gdyż długo zastanawiałem się jakie nazwisko wpisać nowonarodzonemu dziecku. Osobą zgłaszającą była akuszerka, były mąż matki dziecka nie żył od lat, biologicznego ojca brak, przy matce adnotacja, że od dziesięciu lat jest wdową, w akcie podane było jedno nazwisko matki. Bóg jeden wie czy zmarłego męża, czy jej panieńskie. W tym przypadku pomocnym okazał się indeks urodzonych znajdujący się na końcu księgi. Nie zastanawiając się, wpisałem zapisane w nim nazwisko. Nieznaczny procent pozostałych aktów zgłaszanych przez powiwalne babki, stanowią wdowy, których mąż zmarł w wymaganym dziewięciomiesięcznym okresie przed rozwiązaniem. Tu wszystko było ok.

Zdawałoby się, że księgi małżeństw pozbawione będą zróżnicowania przez kościół katolicki kobiet i mężczyzn. Bo niby w jaki sposób miałoby dochodzić do nierównego traktowania płci. Do kościoła zgłasza się kawaler lub wdowiec. Poślubia przed ołtarzem pannę lub wdowę. (Pomijam rozwodników. W starych księgach na rozwodników natrafiłem tylko raz. Drugim niecodziennym przypadkiem na jaki natrafiłem był kościelny rozwód konsumowanego przez dwadzieścia kilka lat małżeństwa). Ksiądz błogosławi i po sprawie. Owszem! W przypadku facetów tak się sprawy mają. W przypadku kobiet kościół katolicki wymyślił jeszcze jeden pośredni stan cywilny. W wolnym tłumaczeniu – niepełna dziewica. Półdziewictwo? Wątpliwe dziewictwo. Co to znaczy? Sam zachodzę w głowę czy były to panny z dzieckiem, panny z widocznie zaokrąglonym brzuchem, czy Młode zdradzające na spowiedzi kontakt przedmałżeński z przyszłym mężem. Całe szczęście, że ten okres dyskryminacji kobiet nie trwał długo i odszedł(?) w zapomnienie.

W kościelnych woluminach, równość panuje dopiero w księgach zgonów. Nic dziwnego, bo po śmierci wszyscy jesteśmy równi. Wspomagając się jednak alegatami, dochodzę do wniosku, że jest to remis  ze wskazaniem na płeć piękną. W alegatach znaleźć można dokumenty świadczące o tym, że kobiety poruszały niebo i ziemię, by dowiedzieć się kiedy i gdzie zmarli ich mężowie. W swojej „karierze” napotkałem na kilka takich przykładów. Jeden z nich, dotyczący moich korzeni, opisałem w artykule „Walecznych tysiąc”. Do dziś zastanawiam się jak niegramotna, niezbyt zamożna wieśniaczka wiedziała gdzie i jak szukać śladów zmarłego męża?  Nie należę do grona męskich szowinistów, którzy mówią, że szukały bo ich „tyłki swędziały”. W załatwianiu formalności przed ponownym zamążpójściem prawdopodobnie pomagali im księża i urzędnicy.

Ktoś mądry kiedyś napisał: „Myślę, że kobiety są niemądre udając, że są równe mężczyznom. Są znacznie lepsze i zawsze były. Cokolwiek dasz kobiecie ona to powiększy. Jeśli podasz jej nasienie, da ci dziecko. Jeśli dasz jej mieszkanie, ona da ci dom. Jeśli dasz jej artykuły spożywcze, da ci posiłek. Jeśli uśmiechniesz się do niej, da ci swoje serce. Pomnaża i powiększa to co jest jej dane. Więc jeśli dasz jej bzdury, przygotuj się na tonę gówna.” Tym wulgarnym zakończeniem wpisałem się w retorykę haseł protestujących kobiet. Rozumiem je i jestem za. Popieram je i wierzę w ich mądrość i zwycięstwo. Czy zwyciężą? Nie wiem tego. Każda kropla drąży skałę. Mądrością już się wykazały nie słuchając nawoływań Premiera, by protesty przenieść do sieci. Złowione w sieci ryby, głosu nie mają.

Jerzy Wnukbauma

Książka o brzezińskich rodach.

Ukazała się książka: HISTORIA życiem pisana brzezińskie rody część I

Autorzy : Marianna Węgrzyn i Damian Zegadło

W sprawie nabycia książki proszę skontaktować się z panem Damianem Zegadło nr telefonu
731 413 326

książka kosztuje 25.00 zł Do książki jest dołączona płyta z odtworzonymi
drzewami genealogicznymi opisanych rodów.

Czekając na koniec pandemii.

Jeszcze trochę moi mili,
doczekamy się tej chwili,
że Kornelia nam obwieści,
informację takiej treści; –
– „Dość kwarantann, dość odludzia!
Czas się spotkać, wypić brudzia,
porozmawiać o normalce
w muzealnej małej salce
.”
Jeszcze trochę cierpliwości
i normalność znów zagości.
Nic nas w domach nie uziemi,
odetchniemy po pandemii,
zaprosimy sympatyków,
nowicjuszy i praktyków.
Bądźmy cierpliwi Panie i Panowie
aż Prezes te słowa nam powie.

Jerzy Wnukbauma

 

 

O co tu biega?

Zdarza się, że przeglądając archiwalne księgi, od czasu do czasu w moje ręce wpadnie jakiś ciekawy akt. Na czym polega ich wyjątkowość? Różnie. Czasami w niektórych aktach są słynne, lub obcobrzmiące, niepospolite nazwiska. Czasem znane, lub wyjątkowe miejsce urodzenia. Zdarza się, że natrafię na wyszukane, wręcz rokokowe zawijasy podpisów osób stawiających, lub księży. Osobliwością są także stare, lakowe pieczęcie, ozdobne druki i rękopisy. Najczęściej natrafiam jednak na nietuzinkowy zawód (patrz niedawno opisywany miśkarz). Nie jest tego dużo. W całym gąszczu przejrzanych przeze mnie dokumentów, trafiają się tylko pojedyncze okazy. Chciałoby się więcej, ale ktoś na górze rozsądnie dozuje mi związane z nimi przyjemności. Pewnie dlatego by mi się w tyłku nie przewróciło. Przeróżnie reaguję na takie znaleziska. Zależy od ich rangi. Ostatnio dzięki jednemu aktowi, a dokładniej mówiąc, opisowi Pana Młodego w tym akcie, poczułem się uczestnikiem escape roomu. Rzuciłem wszystko by poświęcić mu wiele cennego czasu na wertowanie słowników i czytanie internetowej „wiedzy”. Jakaś wewnętrzna siła nie pozwalała mi zająć się kolejnymi stronami księgi, dopóki nie uporam się z tą zagadką. Kto by pomyślał, że jeden dłuższy wpis, którego w zasadzie nie powinno być w tym akcie, może mieć taką siłę sprawczą. Poniżej postaram się napisać o co konkretnie chodzi. Mam nadzieję, że poniższym artykułem zainteresuję również Państwa. Zastrzegam sobie jednak honorowe wyjście – Jakby coś było nie tak (z moim tłumaczeniem i interpretacją zapisu) – to jest to wyłącznie wina księdza.

We wszystkich, no, prawie wszystkich aktach małżeństw, po nazwisku Pana Młodego występuje szablonowy wpis księdza określający jego stan cywilny (kawaler lub wdowiec). Później wykonywany zawód, wiek, imiona rodziców, miejsce urodzenia i obecnego zamieszkiwania. To wszystko zapisane jest ciurkiem. Po przecinku i z małej litery. W większości aktów typowa sztampa. Wzorcowa kalka. Poprzestawianie w którymś akcie, choćby tylko szyku określeń, zapala w każdym kto to czyta czerwoną lampkę. Zaczyna się czytać wolniej i uważniej. Tak było niedawno ze mną podczas indeksacji, gdy zauważyłem szereg odbiegających od wzoru określeń. No i zaczęła się burza mózgu.

…kawaler, wyrobnik, (robotnik dniówkowy), szeregowy (zwykły), urlopowany (zwolniony), mający (posiadający) bilet żółtego koloru. 29 lat syn…. itd. Niby wszystko ok. ale… Skąd ten bilet? Znalezisko to spuentowałem słowami z filmu Machulskiego – Ja tu widzę siostry, że wy niezły burdel macie w tym swoim Archeo. Odłożyłem indeksację i zająłem się poszukiwaniem informacji o bilecie żółtego koloru. Ciekawiło mnie co to jest, z czym to się je i jakie warunki musiały być spełnione, by cieszyć się jego posiadaniem. Po kilku chwilach czytania uświadomiłem sobie, że tak mało wiem o naszych babkach. Z racji obszerności tematu postaram się opisać go tutaj krótko i zwięźle. Zagadnienie o którym napiszę jest stare jak świat, dlatego ograniczę się do okresu w którym spisany był ów akt – do lat młodości naszych pra i praprababek.

Żółty bilet, lub bilet żółtego koloru w carskiej Rosji i co za tym idzie na ziemiach Polski pod rosyjskim zaborem, był dokumentem. Trzy w jednym – legitymacją, pozwoleniem i kartą medyczną wydawaną prostytutkom przez carską policję. Zaopatrzone w taki bilet panie miały zarówno swoje prawa jak też obowiązki. Po raz pierwszy w dziejach Rosji prostytucja zalegalizowana została 1843 roku. Wtedy też w Petersburgu powstał pierwszy zalegalizowany dom publiczny. W rzeczywistości przebiegło to tak – Policja wyłapała panie. Spisano i poddano kontroli medycznej wszystkie „dziewczęta”. Zdrowym i chętnym wydano bilet uprawniający do świadczenia usług seksualnych. Chore i brzydkie wysłano do Irkucka. Co jakiś czas bilet ten musiał być przedłużany na posterunku policji. Bez ważnego, przedłużonego biletu nie wolno było świadczyć płatnych usług w całej Rosji. Także w Królestwie Polskim, które było częścią carskiego Imperium. Tyle o bilecie. O kobietach przemilczę. Były przecież czyimiś; córkami, siostrami, kuzynkami, a niektóre; żonami i matkami.

Medyczna wkładka do żółtego biletu.

W zasadzie mógłbym na tym już skończyć. Zastanawiam się jednak dlaczego wzmianka o żółtym bilecie znalazła się przy Panu Młodym, tj. męskiej stronie zawartego związku? Nie mam pewności co do poprawności mojego tłumaczenia. Ot choćby wyraz riadowym w moim rozumieniu to szeregowy. Od riad – rząd, szereg) Poprawnie było by wpisać czastnyj i wiadomo, że chodzi o żołnierza najniższej rangi, urlopowanego a raczej zwolnionego z wojska. Według mnie zwolnienie jest tu bardziej trafne. Wynika z wcześniejszej wzmianki o wykonywanym zawodzie (podienszczyk). Urlopowany żołnierz nie podjąłby raczej pracy zarobkowej. Był uposażony i z tego co wiem, nie mógł raczej podjąć pracy. Być może kluczem nie jest dokładne, lecz bardziej intuicyjne przetłumaczenie fragmentu tego aktu. Nie mam zielonego pojęcia, czy podążam prawidłowym tropem. Być może w tym przypadku nie jest to żółty bilet, a raczej zwolnienie z wojska na podstawie żółtych papierów. Ale! Czy wtedy ksiądz udzieliłby mu ślub? Wykluczam sprawy o których dzisiaj jest głośno za sprawą filmów braci Sekielskich. Nie mogę jednak z całą pewnością tego wykluczyć.

Dlaczego piszę o pedofilach w Kościele?

Bo chcę mieć pewność, że w każdą niedzielę

przyjmując z rąk księdza komunię do ust,

ksiądz ten nie łapał dziewcząt za biust,

nie penetrował w pipce, lub w pupie.

Nie wiem dlaczego? Może to głupie?

Lecz mam wrażenie, że miast Ciała Pana,

ksiądz taki daje komuś szatana.

Tak! Chcę mieć pewność, że z mojej świątyni

ksiądz nigdy takich rzeczy nie czyni,

że biskup nie zmiecie sprawy naprędce –

Idź! (na inną parafię) I nie grzesz więcej?

 

Życzę wszystkim zdrowia i doczekania lepszych, pod każdym względem i zdrowszych czasów.

Jerzy Wnukbauma.

Ab ovo.

Nie mogłem zasnąć. Liczenie baranów na mnie nie działa. Ze środków nasennych preferuję tylko łyk destylowanego napoju z regionu Cognac. Przewracałem się z boku na bok. Do barku nie podchodzę, bo żona coś wspomniała o wyrwanej z dupy nodze. Kiedy byłem dzieckiem, nie cierpiałem na bezsenność. Gdy nie mogłem zasnąć zjawiała się moja matka, dawała mi mojego ulubionego misia, zanuciła kołysankę i już po chwili byłem w ramionach Orfeusza. Później, gdy byłem starszy i umiałem czytać, łatwo zasypiałem przy czytaniu bajek. Wtedy też, mój ukochany miś poszedł w odstawkę. Straciłem go z oczu na wiele lat. Nie wiedziałem, że zaopiekowała się nim moja matka. Wyciągnęła moją przytulankę z czeluści szafy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Mój stary miś posłużył jeszcze moim dzieciom i bratankom. Przetrzymał dwa pokolenia małych rączek stworzonych do niszczenia zabawek. Dobra, profesjonalna robota. Pomimo tego, że był niezniszczalny, wylądował na śmietniku. Dzisiaj kręcę się i nie mogę zasnąć, bo zastanawiam się, jak nazywa się ktoś kto robi misie dla dzieci. Lalki robi lalkarz. Rozumując analogicznie to miśki robi… Nie! Nie idźmy tą drogą.

Miśkarz nie robił zabawek. Miśkarz był osobą zajmującą się miśkowaniem, czyli kastracją zwierząt. Miśkowanie to potocznie używany termin chirurgicznego zabiegu pozbawienia samców zdolności rozmnażania się. Najczęściej miśkowane były małe knurki. Zauważono bowiem, że kastrowane knurki szybciej przybierały na wadze, a ich mięso uwolnione było od przykrego knurzego zapachu. Zapach ten jest efektem nagromadzenia się dużych ilości „męskiego” hormonu płciowego produkowanego przez jądra. Gromadzi się on w tkankach tłuszczowych, ponieważ jest łatwo rozpuszczalny w tłuszczach.

Miśkarz był zawodem poszukiwanym. Wiodło im się dobrze. W odróżnieniu od wyśmiewanych i poniżanych pracowników zajmujących się trzodą chlewną (pastuchów świń, świniarków, świniopasów, świniarzy, świniarczyków), profesja miśkarza budziła respekt. Miśkarze należeli do wyższego stanu społeczności wiejskiej. Pozostawali zawsze ludźmi luźnymi, tj. wędrującymi od wsi do wsi, od dworu do dworu, oferując swoje usługi z zakresu…(?) Tu potrzebna jest chwila zastanowienia gdyż miśkarze nie zajmowali się tylko i wyłącznie kastrowaniem zwierząt. We „wszystkowiedzącym” internecie znalazłem informacje, że miśkarze po kastracji zajmowali się kilkudniową opieką nad okaleczonymi przez nich knurkami. Utrzymywali rany w czystości i kontrolowali powstałe blizny. Odchodzili od wykastrowanych zwierząt,  gdy mieli pewność, że wszystko poszło po ich myśli. Leczyli też chore zwierzęta i pomagali chorym ludziom. Cieszyli się sławą wiejskich; zielarzy, lekarzy, znachorów, magów. Wyrywali bolące zęby i leczyli ziołami inne dolegliwości. Z racji swobodnego przemieszczania się po kraju pod zaborami, miśkarze byli także źródłem cennych informacji. Początkowo zawód ten wykonywany był przez Czechów, Niemców, Ślązaków. Ich wiedza weterynaryjna przekazywana była z ojca na syna. Wędrówkę zaczynali po Świętach Wielkanocnych. Wracali do domów przed zimą. Z czasem miśkowanie przejęli miejscowi przyuczeni chłopi. Współcześnie neutralizacje rozrodczości wykonują wyłącznie lekarze weterynarii. W czasach gdy w Polsce  powstawały nazwiska zawód ten dał początek takim nazwiskom jak; Miśkarz, Misiak, Misiewicz, Miśkiewicz, Miśkowicz i inne.

Przez tysiące lat stosowano też kastrację mężczyzn. Mężczyzn wytrzebiano w celu; upokorzenia pojmanych jeńców, karania więźniów, napiętnowania niewolników i wrogów. Tylko nieliczni mężczyźni oddawali dobrowolnie swoje klejnoty. Działo się tak przed laty w męskich klasztorach katolickich i prawosławnych. Mnisi poddawali się dobrowolnie okaleczeniu, by wyrzec się pokus i grzechu. W niektórych krajach biedota sprzedawała i poddawała kastracji swoje męskie potomstwo, by zapewnić mu lepsze życie. Kastraci byli strażnikami haremów na dworach; egipskich, bizantyjskich, perskich, osmańskich, chińskich, hinduskich. Eunuchowie obejmowali wysokie stanowiska państwowe i wojskowe, mieli wpływ na bieg spraw na dworach. Byli członkami straży przybocznych i opiekunami świątyń. Stanowiska te ustawiały eunuchów i ich rodziny na całe życie. Z powodu zakazu występowania kobiet na scenie w Państwie Kościelnym, papieżowi, kardynałom i biskupom czas umilały chóry kastratów. Po scenach Watykanu moda ta trafiła do oper całej Europy. W okresie największego rozkwitu opery, kastraci stanowili znaczny procent wszystkich śpiewaków. Ostatni taki sławny śpiewak zmarł w 1922 roku. Co mają kastraci do genealogii? Tylko tyle, że byli czyimiś; braćmi, stryjkami, wujkami, szwagrami, kuzynami… i siłą rzeczy znajdują się w drzewach genealogicznych. Nieco komicznie musiały wyglądać ich Święta Wielkanocne, gdy siedząc przy rodzinnym stole usłyszeli – „Podzielmy się teraz jajkami”. Ale bez jaj panowie i panie! Bez jaj!

Jerzy Wnukbauma.

Paradoks

Czas domowej kwarantanny. Korci mnie by pospacerować, spotykać się ze znajomymi, pogadać, pooddychać pełną piersią i poczuć się wolnym. A tu nuda. Wszechobecna pandemia. Brakuje mi trochę comiesięcznych świetogenowych spotkań. Tych normalnych, nie maseczkowych zebrań. Aby nie zwariować postanowiłem przygotować materiał na kolejne spotkanie ŚTG. Zaprezentuję go jednak już dzisiaj w dobie pandemii. Przekażę go bezpiecznie, bo w formie pisemnego artykułu. Nasze comiesięczne spotkania poprzedzają zazwyczaj krótkie informacje o ich terminie, prelegencie i temacie spotkania. Odstąpię od tej zasady, bo: *przedstawiać się nie muszę, *termin przeczytania go zależny od Was. Pozostaje mi tylko określić temat artykułu – nazwałem go „Ociupina sprzeczności”.

Szedłem w Warszawie po bulwarze, słoneczko grzeje, wiosna, więc marzę.
Korzystam z pierwszej, ciepłej okazji i puszczam wodze swojej fantazji.
Tutaj konkretnie w tym przypadku, myślami byłem przy moim dziadku.
Wyliczam przodków gdym tak chodził; Dziadek przed wojną tu ojca spłodził,
tu mieszkał ojciec mego dziadka… Ilość pradziadków dla mnie zagadka.
Dziś jest okazja więc ich policzę i przy okazji pamięć poćwiczę;
Każdy ma ojca i dwóch dziadków, czterech pradziadków i ośmiu prapra,
trzydziestu dwóch, sześćdziesiąt cztery…. Coś tu nie tak? Co do cholery?
Dalsze liczenie na nic się zda. Pomnażam tylko przed dziadkiem pra,
a gdybym mnożył numer przy dziadku, całą Warszawę miałbym w spadku.
Z punktu widzenia genealoga, nie tędy droga. Naszła mnie trwoga.
Może nie trwoga , lecz obawy, że wkrótce dotrę do Warsa i Sawy.
Na nic liczenie i dalszy mój trud, wszak Wars i Sawa wznieśli ten gród.
Zakradł się błąd? Coś jest nie tak? Może od Warsa policzę wspak.
Pewnie gdy zliczę Warsa wstępnych dojdę do wniosków już przystępnych.
Płyną minuty, mijają godziny, Warsowi rosną w rozmiar syny
i z mego liczenia Warsa plemię po kilku wiekach zaludnia Ziemię,
żeby w przyszłości jego dziedzice zaczęli życie gdzieś w galaktyce.
Pryma aprilis, omam, czy co? Przestałem liczyć idąc ulicą.
W pierwszy dzień wiosny nic po rozumie. Zakłopotany skryłem się w tłumie.
Naszły mnie zgoła inne obawy. Być może „moich” jest pół Warszawy.

Wiersz powstał w 2006 roku. Pisałem go na moim pierwszym, stacjonarnym komputerze w początkowym okresie moich genealogicznych zmagań. Opublikowałem go na genealodzy.pl w 2010 roku. Przypomniałem sobie o nim za sprawą tęsknoty za moimi wiosennymi spacerami po Warszawie. Dotyczy on genealogicznego paradoksu tj. z pozoru logicznych rozważań, które w końcu prowadzą do jednej wielkiej sprzeczności. Dla potrzeb wiersza ograniczyłem się w nim tylko do moich męskich przodków. Nie ująłem w nim naszych babek. Sorry moje babki, ale i bez Was moje teoretyzowanie tworzy nieskończony ciąg. Tą moją rymowaną wyliczankę oparłem na zasadzie ciągu geometrycznego tj. uporządkowanego ciągu liczb w którym każda kolejna liczba różni się od poprzedniej iloczynem wyrazu poprzedniego. Liczenie takie, lawinowo doprowadza do niesamowitych astronomicznych cyfr. Z ciekawości brniemy w pomnażaniu przodków, aż do chwili gdy dojdziemy do zaskakujących i sprzecznych wniosków. Sytuacja pozornie możliwa, staje się nierealna z chwilą gdy uświadomimy sobie, że na kuli ziemskiej nigdy nie żyło tylu ludzi. Wyliczanka będzie bardziej bezowocna i nierealna, gdy uświadomimy sobie, że naukowcy wskazują na małą grupkę homo sapiens żyjącą w Afryce, która rozprzestrzeniając się po naszej planecie, dała obecny kształt życia ludzi na Ziemi. Moja religia zacieśnia tą grupę tylko do dwóch osób – do Adama i Ewy.

Jak przebiega takie liczenie? Prosto. Każdy ma ojca i matkę, czwórkę dziadków i ośmiu pradziadków, szesnaście 2xpradziadków, trzydziestu dwóch 3x pradziadków, sześćdziesiąt cztery 4xpradziadków, sto dwadzieścia osiem 5xpradziadków, dwieście pięćdziesiąt sześciu 6xpradziadków, pięćset dwunastu 7xpradziadków, tysiąc dwadzieścia cztery 8xpra, dwa tysiące czterdzieści osiem 9xpra, cztery tysiące dziewięćdziesiąt sześciu 10xpra, osiem tysięcy stu dziewięćdziesięciu dwóch 11xpra, 16384, 32768, 65536, 131072… itd., itd. Z czasem dalsze liczenie staje się nudne. Nie chce się nawet dodawać wyróżnika ileś tam razy pra które przecież świadczy o tym, że nie są to tylko suche liczby, lecz konkretni nasi przodkowie. Ludzie z krwi i kości tworzący przeogromne rozmiary genealogicznych drzew na przestrzeni wieków. Licząc tak, powielimy swoich przodków do; bilionów, biliardów, trylionów… Wyliczanie w moim wierszu skończyłem na 64 przodkach. Bo tak mi się pięknie zrymowało. Liczenie wspak od Adama i Ewy, a w moim przypadku od Warsa i Sawy, nie wniesie nic konkretnego. Na samym początku skażone będzie błędem, ale… pozwoli lepiej zrozumieć zjawisko zwane ubytkiem, lub ubywaniem przodków. Dla lepszego zrozumienia moje rozważania zacznę od związków między bliskimi członkami w grupie. Takim swoistym pokrywaniu wszystkiego co się wokół rusza. O endogamii i egzogamii. Endogamia polegała  na dobieraniu się w pary i prokreacji w obszarowo zamkniętych grupach etnicznych w celu zabezpieczenia jej przed utratą jej członków. Egzogamia zakazywała związków kazirodczych i nakazywała systematyczną wymianę kobiet (i mężczyzn) między tymi samymi grupami egzogamicznymi. O takim doborze decydowała starszyzna. Z chwilą przyrostu i rozprzestrzeniania się ludności, łatwiej było o dobór niespokrewnionego partnera. Omawiane związki zachodziły coraz rzadziej.

Rozprzestrzenienie się ludności na kuli ziemskiej, nie wyklucza innego zjawiska zwanego ubytkiem przodków. Występował on i nadal występuje w drzewach genealogicznych każdego z nas. Możemy o nim nie wiedzieć, gdy zjawisko takie występowało w czasach w których nie było, bądź nie zachowały się źródła i nie sposób go udowodnić. W mniej odległych czasach w których możemy dotrzeć do archiwalnych ksiąg i dokumentów ubytek przodków jest miłym (lub nie) zaskoczeniem dla każdego poszukiwacza korzeni. Polega ono na tym, że któryś z naszych xpradziadków jest wspólnym przodkiem dla nas w sensie mąż – żona, lub idąc w górę – naszych rodziców bądź dziadków, pradziadków… Dzieje się tak z kilku powodów. Ubytek ten powodowany był świadomie i nieświadomie. Występował nieświadomie, gdyż z czasem potomkowie blisko ze sobą powiązanych rodziców lub dziadków zapominają, lub niewiedzą, że wiążą się ze swoimi dalszymi krewnymi lub kuzynami. Świadomie natomiast był inicjowany w ramach bliskiego pokrewieństwa w rodzinach królewskich, arystokratycznych i bogatszych kręgach społecznych. Celowemu doborowi spokrewnionych małżonków, przyświecało pragnienie nierozłączności, niedzielenia a wręcz pomnożenia majątku. Ubytkowi przodków sprzyja zasiedziały tryb życia. Dawne osady, wioski, parafie, były wielkim kotłem wspólnych genów osób ze sobą spowinowaconych i skoligaconych. Krewnych i pociotków, piątych, siódmych czy dziesiątych wód po kisielu.

Nie możemy też wykluczyć w naszych drzewach genealogicznych na przestrzeni wieków, związków kazirodczych. Choć termin ten powoduje strach i niechęć do dalszych poszukiwań swoich korzeni, jest wielce prawdopodobny. O dzieciach tak poczętych wspomniałem na spotkaniu ŚTG prezentując w lutym tego roku temat „Trup w szafie”. W dawnych księgach metrykalnych możemy natknąć się na termin pater incestuus – ojciec kazirodczy. Dzieci związków kazirodczych (liberi incestuosi) są dziećmi poczętymi ze związków pary spokrewnionej. W kościele katolickim definicja ta zmieniała się przez wieki. Istniała różnica między prawem kanonicznym a prawem cywilnym. Kiedyś za związek kazirodczy kościół uważał nawet stosunki osób  spokrewnionych w czwartym stopniu prawa kanonicznego, oraz osób spowinowaconych ze sobą bez żadnych związków krwi. Jak sami widzicie – strachu nie ma. Chyba, że zaszła koicja między rodzeństwem, rodzicami a ich dziećmi, lub dziadkami a wnukami. Fe! O starych prawach pierwszej nocy, sororacie i lawiracie tylko wspomnę. Tak poczętych przodków niech doszukują się zwolennicy genealogii genetycznej. Życzę powodzenia.

W moim drzewie genealogicznym po kądzieli, po za jednym przypadkiem, nie doszukałem się większego ubytku przodków. Mógł on zaistnieć i prawdopodobnie zaistniał w okresie w którym nie zachowały się archiwalne źródła. Dość bliskie relacje rodzinne występują natomiast w rodowodzie mojej ojczystej babki Felicji z domu Krośnicka. Są one dobrze udokumentowane. Przodkowie po mieczu mojej babki wywodzą się ze starego rodu mazowieckiej szlachty. Ich miejscem rodowym były Krośnice. Miejscowość w parafii Lekowo leżąca na trasie kolejowej między Ciechanowem a Mławą. Mężczyźni z tego rodu żenili się z okolicznymi szlachciankami głównie z dwóch powodów. Pierwszym był majątek; ziemia, bydło, posag, dożywocia. Drugim powodem wynikającym z pierwszego, było ówczesne prawo zabraniające szlachcicowi bądź szlachciance poślubienia kogoś ze stanu niższego. Stabilizacja małżeńska stanowiła warunek przetrwania i stabilności własności szlacheckiej. Uczucie odgrywało drugoplanową rolę. Seks miał służyć wyłącznie rozmnażaniu, a nie przyjemności. Pośród zawierających związek małżeński z Krośnickimi powtarzają się nazwiska okolicznej szlachty; Smoleńscy, Milewscy, Stryjewscy, Olszewscy, Żmijewscy, Gogolewscy, Pszczółkowscy, Kołakowscy, Szczepkowscy, Szymborscy, Czarzaści, Purzyccy, Zembrzuscy… Wystarczy jeden rzut oka na mapie na okoliczne wioski i wszystko jasne. Większość z nich jest rodowymi siedzibami sąsiadów moich przodków Krośnickich. Część wymienionych nazwisk występuje także w Warszawskiej linii rodu Krośnickich. Nie zauważyłem drastycznego załamania rodowodu w rodzie mojej babki. Dostrzegalny natomiast jest długotrwały proces jej zubożenia w rodowej posiadłości. Z czasem staną się „dziedzicami swej części na Krośnicach”. Nie przeszkadza to ich krewnym być dziedzicami i dziedziczkami w okolicznych majątkach szlacheckich.

W tym temacie to by było na tyle! Przez pandemię, a dokładniej mówiąc przez przedłużający się okres kwarantanny, mój stan zdrowia powoli wchodzi w etap choroby współistniejącej tzn. – Cholera mnie bierze! Za sprawą wnuka, muszę zaprzestać pisania. Poprosiłem zstępnego o przeczytanie mojego artykułu. Wymigał się brakiem czasu. Spytał tylko o czym piszę. Odpowiedziałem, że o ubywaniu przodków. Roześmiał się tylko i powiedział – Dziadek weź to na klatę! W tym wieku faceci tak mają. Miałbyś problem gdyby ci ubywało tyłków. Siedziałbyś teraz u proktologa. Początkowo nie zaskoczyłem o co chodzi. Po chwili dotarło do mnie. Nie czytając artykułu, krytycznie go ocenzurował. Dlaczego? Bo lekarz tej specjalności jest – do dupy. Przestaję pisać. Życzę zdrowia i wytrwałości.

Jerzy Wnukbauma.